Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szybko i prosto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szybko i prosto. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 marca 2017

Z życia rodzica i czekoladowe ciasto bananowe

Pod koniec poprzedniego roku nasze stado się powiększyło. Jest już nas pięcioro. Nasza dwójka, psia córka Dycha, Młody i Młoda - zwana Niedźwiadkiem albo Bombelkiem ;) Spodziewaliśmy się wszystkiego, byliśmy przygotowani na armagedon, płacz i huśtawkę hormonów. Szczerze liczyliśmy (chociaż B twierdzi, że to ja liczyłam, bo on wiedział, że będzie świetnie), że będzie mocno trudno. Na razie jednak, poza wiecznym niewyspaniem i zmęczeniem, jakoś dajemy radę. Powolutku załapujemy rytm, uczymy się siebie nawzajem i staramy się aby wszyscy byli tak samo zadbani, wymiziani, wyprzytulani, wykochani i uśmiechnięci.

Tyle nowości z życia rodzinnego:) teraz pora na nowości "wasabowe". Do Moniki i mnie dołącza Ola. Ola podróżniczka, kulinarna pozytywna dusza, żona M i mama super słodkiego Sz, emanująca zajebistością i zarażająca pewnością siebie. O Oli wspominałam już na Wasabi ; TU i TU i TU i TU. Co mogę jeszcze dodać, to moja przyszywana siostra.

Wracając do gotowania  :)

Wczesna edukacja kulinarna, przesiadywanie w kuchni od pierwszych dni życia, programy Nigelli i Anthonego Bourdaina puszczone na padzie w każdej wolnej chwili przez matkę (A ulubionym youtobowym kucharzem G jest Paweł Małecki i jego przepisy dla jednej sieci sprzedaży) sprawiły, że Młody uwielbia gotować. Zupa z ciastoliny i patyczków, pieczenie drewnianych warzywek i przygotowywanie ciasta z domowego piasku (mąka z olejem - cudo!) to zabawy pokojowe, w kuchni Młody kroi warzywa (obiadowym nożem), miesza, przelewa, ubija, rozbija jajka i odmierza. Z dnia na dzień bałagan jest coraz mniejszy a potrawy coraz bardziej skomplikowane (przygotowanie trwa dłużej, trzeba czekać na efekty, staranniej mieszać itp).
Wspólne gotowanie to tez rozwiązanie na brak czasu. Dla G to zabawa, dla nas czas spędzony razem na rozmowie i nauce a przy okazji możemy przygotować obiad, deser czy śniadanie.
Niestety nie zawsze przekłada się to na preferencje kulinarne - pokroi kalafiora, ale go nie zje, pokruszy biały ser, ale go nie tknie - taki z niego kucharz.

Ostatnio upiekliśmy ciasto, oczywiście czekoladowe, bo to ulubiony "słodki" smak G. Pisze słodki w cudzysłowie, bo Młody ceni szczególnie wytrawny smak czekolady. Ciasto które upiekliśmy opiera się na bananach, niesłodzonym musie jabłkowym i dużej ilości naturalnego kakao. Co prawda jest w nim cukier, ale myślę, że można się go pozbyć albo ograniczyć jeszcze bardziej (ja zmniejszyłam z 2/3 cup do niepełnego 1/2 cup i uważam, że może być mniej słodko). W swojej wersji ograniczyłam też prawie o połowę ilość czekolady w cieście i dopełniłam orzechami laskowymi, nie posypałam też ciasta czekoladą...jakoś za dużo tego dobra dla mnie było.



Podwójnie czekoladowe ciasto bananowe z orzechami
Źródło: Super Healthy Kids

Składniki:
3 średnie banany (u mnie mocno dojrzałe)
3/4 cup brązowego cukru (ja dałam niepełne 1/2 cup i myślę, że można dać jeszcze mniej)
1/2 przecieru z jabłek (applesauce, dodałam jabłka ze słoiczka dla dzieci)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1 duże jajo
1 cup mąki
1/2 cup kakao
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1 cup/ około 175 g groszków czekoladowych. Ja dodałam 100g drobno posiekanej czekolady i 60 g posiekanych orzechów laskowych
1/2 cup groszków czekoladowych (pominęłam)

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzej do 175 stopni, blachę o wymiarach 20x20cm (u mnie 24x24cm) wyłóż papierem do pieczenia albo nasmaruj tłuszczem.
W misce połącz mąkę, kakao, sodę oraz sól. W drugiej misce utrzyj mikserem banany razem z cukrem do momentu rozpuszczenia sie cukru (wydaje mi się, że można to zrobić widelcem), dodaj przecier z jabłek, jajko oraz ekstrakt waniliowy. Miesza jaż do połączenia się składników. Następnie dodaj suche składniki i mieszać aż do połączenia się składników. Na końcu wmieszaj czekoladę/orzechy.
Przelej masę do formy i piecz 25/35 min, aż środek ciasta będzie upieczony (patyczek nie będzie do końca suchy, szczególnie gdy trafi się na kawałek czekolady). Ciasto można upiec w keksówce, wg autorki przepisu czas pieczenia zwiększa się do około 1h.




niedziela, 4 września 2016

Ciasto na codzień i garstka wspomnień.

Wywołała mnie do tablicy Lu, zmusiła do wspomnień i przywołania początków blogowania. Pamiętam tą pasję jaką miałyśmy z Moniką, pamiętam ten fun, tą regularność, wzajemne nakręcanie się na gotowanie. To było przecież niedawno (czy aby na pewno?), ale z drugiej strony tak wiele wydarzyło się pomiędzy wczoraj a dziś, że mamy w Wasabi dwie zupełnie różne dziewczyny, obie z dziećmi, z domami, z zwierzakami, z codziennością tak różną od tej z początków blogowania. Bynajmniej nie narzekam i nie marudzę, cudnie jest dorastać, zmieniać się i stawiać czoło wyzwaniom jakie niesie codzienność. Fantastycznie jest w tym miejscu w którym jestem (jesteśmy). Może jest inaczej niż wyobrażałam to sobie w 2009 roku, ale miałam wtedy 7 lat, jedno dziecko (właściwie dwoje dzieci) i jednego psa mniej (s i e d e m !!!).


Co do bloga...no cóż. Zobaczmy jak to będzie, nie obiecujmy sobie i innym nic czego nie będziemy mogli spełnić i cieszmy się tym co mamy. Okazjonalnymi wpisami, miejscem pełnym wspomnień, kartką, która czeka aby wypełnić ją treścią.

Miałam w tym miejscu długi fragment o cukrzycy ciążowej i ciąży a do tego przepis na razową pizzę, ale może zostawię to na inny dzień a dziś wrzucę tylko przepis na ciasto czekoladowe. Ciasto zupełnie nie dietetyczne, bo pełne cukru i białej mąki, ale za to takie, które:
 - smakuje wszystkim w domu (od małego do dużego, poprzez psa zjadającego zakazane okruszki z podłogi). Jest słodkie i czekoladowe, ale nie tą dziecięcą mleczną czekoladowością a wytrawnym smakiem gorzkiej czekolady.
 - jest łaskawe dla glukometru i w połączeniu z kawą daje całkiem ładny wynik 115/119 na glukometrze (to chyba zasługa dużej ilości kakao)
 - jest przepyszne a w trakcie pieczenia pachnie obłędnie
 - jest banalnie proste i spokojnie mogłoby się znaleźć w dziale "przepisów na jedna rękę" u Strawberries from Poland.
 - na zdjęciach wygląda jakby było za suche, ale wcale takie nie jest.


Przepis znalazłam na stronie Smitten Kitchen już jakiś czas temu, przeleżał w ulubionych baaaardzo długo, do realizacji trafił ostatnio. Będąc na diecie odczuwam przymus pieczenia ciast, właściwie ich potem nie jem, ale bardzo a to bardzo chce mi się je piec. Najczęściej piekę razowe, z ograniczoną ilością cukru. Ale w tym konkretnym przypadku szkoda było mi grzebać i zostawiłam tak jak jest, nie zmniejszając nawet ilości cukru (co zapewne przy kolejnej próbie zrobię).
Na początku oryginalnego przepisu jest dość długi wstęp o tym, że inaczej postępujemy mając do dyspozycji "natural cocoa" a inaczej z "dutch cocoa powder". Przeszukując internet nie znalazłam jednoznacznej odpowiedzi na to, które polskie kakao jest "dutch" a które "natural", użyłam natomiast "ekstra ciemnego" i uznałam po kolorze proszku a następnie ciasta, że jest to właśnie "dutch".
W skrócie:
 - ciemne kakao, typ "dutch" - 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia + 1/4 sody oczyszczonej
 - "jaśniejsze" kakao, typ "natural", "regular" - 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
W przepisie podaję tylko wersję z sodą i proszkiem do pieczenia..




Codzienne ciasto czekoladowe
Źródło: Smitten Kitchen

Składniki:
1/2 cup tj. jakieś 113 g miękkiego masła
1 cup jasnego brązowego cukru (użyłam drobnej demarara)
1/2 cup białego cukru
1 duże jajko w temperaturze pokojowej
1 cup maślanki (u mnie kefir)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
1 1/2 mąki
3/4 cup kakao ekstra ciemne (sprawdź notatkę powyżej
1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli

Przygotowanie

Piekarnik rozgrzej do 160 stopni, formę (średnia keksówka) nasmaruj masłem i wysyp lekko mąką. Do małej miski przesiewamy mąkę, kakao, sól, sodę i proszek do pieczenia. Odstawiamy na bok.
W drugiej misce ucieramy masło mikserem na gładką masę, dodajemy cukier, ucieramy jeszcze jakieś 3 minuty, aż do uzyskania puszystej konsystencji. Dodajemy jajko, mieszamy aż składniki się połączą, dodajemy maślankę i ekstrakt waniliowy. Masa może wyglądać na lekko zwarzoną, ale nie musimy się tym przejmować. Dodajemy mąkę z dodatkami do maślanej masy i mieszamy łyżką aż do połączenia się składników, ważne, by nie mieszać za długo.

Przekładamy ciasto do wcześniej natłuszczonej formy, wstawiamy do piekarnika i pieczemy około 60/70 minut albo do suchego patyczka. Radzę sprawdzać od 45 min.
Formę z ciastek ustawiamy na kratce na jakieś 10/15 min do przestudzenia, po tym czasie możemy studzić ciasto już bez formy.

Podajemy samo, z bitą śmietaną, owocami albo z czym dusza zapragnie. Ja przechowuję je owinięte w folię aluminiową.

Smacznego!


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Wiosenna kasza gryczana

Powroty nie idą mi zbyt spektakularnie. W pamięci bloga wiszą jakieś teksty, które zaczęłam a nie skończyłam, na dysku czekają zdjęcia zjedzonych obiadów, śniadań i deserów. Ostatnio jednak działo się tyle, że czasu (a może i chęci) na dzielenie się posiłkami jakoś mi nie starczało.
Ale przyszła wiosna, rozepchała się łokciami, powoli zaczyna przykrywać szarość zielenią. Temperatury coraz wyższe, światła coraz więcej, dzień dłuższy, na straganach zielono, na duszy lżej. Idą zmiany...ale o tym za jakiś czas.



Z kaszami mam tak, że przychodzą do mnie falami, jak wpadnę w kaszowy ciąg, to jem je niemal codziennie i w przeróżnych konfiguracjach. Moje ulubione to palona gryczana, jęczmienna i burgul. Ale nie pogardzę i jaglaną (ale tylko w formie placków albo wytrawnego dodatku do dania) nie mówiąc o mannej w wydaniu śniadaniowym. Ostatnio do mojej szafki trafiła owsiana, ale jeszcze się siebie uczymy.

Kasza z "wkładką" to jeden z moich ulubionych zestawów do pracy. Gotuję kaszy na 3 dni, a potem dorzucam to co lodówka ma. Na wytrawnie, na słodko, z mięsem, po wegetariańsku. Pierwszy raz taką (powiedzmy) sałatkę z kaszą jadłam u mojej wspaniałej Magdy Wu. W jej wydaniu do gryczanej, ugotowanej idealnie na sypko, dodatkami były, czerwona papryka, dużo ziół, ziarno słonecznika i coś jeszcze. A to wszystko w super sosie o nucie imbiru. Do dziś próbuję odtworzyć ten smak a i tak nie smakuje tak jak u niej na kanapie. Cóż, najwyższa pora się wprosić :)

Wiosenne wydanie kaszy jest proste, nowalijki spod folii ;), feta, opłukany serek wiejski (ja wolę ten w wersji light) i jakiś winegret, albo po prostu oliwa z oliwek i sok z cytryny. Robi się banalnie, a to co poniżej prezentuje to właściwie nie jest przepis.



Wiosenna kasza gryczana

Składniki
Pęczek rzodkiewek
Spory ogórek
Gruby szczypior, najlepiej same białe cześci
Pół szklanki ugotowanego zielonego groszku
Kawałek fety
Opakowanie serka wiejskiego granulowanego
Kasza gryczana ugotowana na sypko

Przygotowanie
Ogórek obieramy, albo i nie, czyścimy z nasion (ja tak lubię) i kroimy w kostkę, w podobną kostkę kroimy rzodkiewki, zioła siekamy, serek wiejski opłukujemy na sitku, fetę kruszymy na mniejsze kawałki. Wszystko wrzucamy do miski. Na koniec dodajemy kaszy gryczanej. Ilość? Mniej więcej tyle ile było warzyw i sera. Mieszamy. Doprawiamy ulubionym winegretem albo oliwą z oliwek i sokiem z cytryny. Można odprawić pieprzem, sól już jest z fety.
Odstawiamy na chwilę aby smaki się przegryzły.

Podajemy samo, jako dodatek do miesa z grilla. Ja najbardziej lubię z kefirem.

Smacznego!

niedziela, 21 lutego 2016

Niski biometr, homeoffice i kawa

Po urodzeniu się Młodego Człowieka przez rok byłam w domu, od mniej więcej 9 miesiąca siedzenia chodził mi po głowie powrót do pracy. Wróciłam jak G miał rok i 3 miesiące. Nie żałuję ani jednego dnia spędzonego dnia w domu, nie żałuję teraz ani jednej godziny spędzonej w pracy.
Na początek wróciłam na część etatu (małe kroczki, małe kroczki), teraz jestem na prawie całym etacie. Wszystko jest możliwe tylko dzięki ogromnej współpracy dziadków, bardzo elastycznemu i rozumiejącemu pracodawcy i temu, że B może zarządzać swobodnie swoimi godzinami pracy.

Godziny poza domem to ogromna ulga i gimnastyka dla głowy. Bywa oczywiście różnie i świat domowy z tym pracowym wpływają na siebie nieustannie. Nerwowe dni w pracy przekładają się na zmęczone popołudnia, nieprzespane noce na błędy w pracy. Mam natomiast to szczęście, że dwa dni w tygodniu mogę pracować z domu. Mogę spokojnie odprowadzić Młodego do żłobka, wrócić, popracować a następnie przyprowadzić Go na drzemkę do domu i wrócić do pracy. Rzeczy toczą się wtedy łatwiej, sprawy domowe nie piętrzą się i nie zawadzają, szanse na domowy obiad zwiększają się :) Jedne co szło mi trochę gorzej, to praca w te dni. Jakoś mi się rozchodziła, nie ma się co oszukiwać praca z poziomu kanapy czy domowego stołu zachęcała mnie do działań nie do końca pracowych.



Aż do momentu gdy do mojego domowego biura dołączyła Kasia, zwana Stefanem.
Kasia Stefan, to jest ktoś! Jedna ze zdolniejszych i mądrzejszych osób jakie znam. Jest totalnie dziewczęca natura idzie w parze z błyskotliwą głową i ogromną wiedzę z zakresu gospodarki, finansów i biznesu. Nie raz korzystaliśmy z jej wiedzy i doświadczenia przy rozwoju naszego małego biznesu, nie raz dyskutowaliśmy w jakim kierunku podąża ten świat i niczym Pinki i Mózg zastanawiałyśmy się jak podbić świat. Wierzę, że któregoś dnia nam się uda :)
Na razie jednak spotykamy się co piątek, rozkładamy laptopy, włączamy opcję praca, przemycamy lakiery do paznokci i 9-15 szalejemy w naszym domowym biurze. Po drodze zgarniamy Młodego ze żłobka zaliczając tym samym spacer z psem.
To cudowne jest pracować w jej towarzystwie. Serio, sama sobie zazdroszczę piątkowej koleżanki z biurka obok :)
Ostatni piątek to był nie tylko intensywny pracowo dzień, ale i koszmarny biometr. Szaro, deszczowo i wietrznie. Tylko chyba mój Syn miał radość z brodzenia po kałużach w drodze do i ze żłobka. Około 13 najbliżej nam było do położenia głów na poduszkach, zamknięcia laptopów, wyciszenia telefonów. Aby przezwyciężyć senną aurę zrobiłyśmy kawę. Kawę lekko podkręconą, ale nadal bardzo kawową. To coś jakby koktajl kawowy, ale bez ciężkości którą daje mleko i gęstości od przeładowania dodatkami. Dodatkowo mało słodki, na początku trochę to nas zaskoczyło, ale przy drugim łyku uznałyśmy, że tak właśnie powinno być. Shake (tak go nazwijmy) w niczym nie przypomina gęstych, deserowych napoi. Jest lekką gęstszą kawą, co jest zasługą banana.


Do stworzenia naszej wersji zainspirował nas przepis znaleziony gdzieś w internecie. W oryginalnym przepisie bazą było lekkie mleko kokosowe oraz jogurt. Nie miałyśmy pod ręką mleka kokosowego, więc zastąpiłyśmy je mlekiem owsianym (migdałowe, tu musi dobrze pasować migdałowe) i zupełnie ominęłyśmy jogurt. Została kawa, banan i ziarna kakowca. Energetyczna bomba. Mało słodka, nie za ciężka, mocno kawowa z lekkim czekoladowym aromatem, ale bez czekoladowej słodyczy. Do tego miseczka owsianych ciasteczek od znajomego i parę garści bakalii.
I można pracować dalej.


Bananowo-kakaowa kawa dla zapracowanych

Składniki na 2 duże szklanki.
2 espresso
2 niewielkie banany
2 szklanki wybranego mleka (u nas owsiane, ale pewnie będzie pasowało każde...a migdałowe brzmi jak plan na najbliższy piątek)
2 łyżki pokruszonych ziaren kakaowca
miód, syrop klonowy, więcej banana albo daktyle jeśli kawa jest zbyt wytrawna (my nie potrzebowałyśmy dosładzać)

Latem pewnie dobrze zrobią mrożone banany albo kilka kostek lodu.

Przygotowanie
Włożyć do blendera i zmiksować. Rozlać do szklanek i pracować :)

Smacznego i na zdrowie!

poniedziałek, 15 lutego 2016

Chlebek bananowy - Po prostu Nigella.

Odkąd dieta naszego Małego Człowieka zaczęła być czymś więcej niż tylko mlekiem, w naszym domu są one cały czas - banany. Są niezastąpione na kapryśne momenty niejedzenia, spacery czy płaczliwe powroty ze żłobka. Gdy Mały Dzielny Człowiek jest zmęczony i jednocześnie pobudzony a drzemka dopiero za kilka minut w domu. Gdy ma dzień na NIE, a my już nie mamy siły na to by namawiać go na inne jedzenie - banan, jabłko czy kiwi i do przodu. Poza świeżymi, w lodówce mam kilka zamrożonych przejrzałych bananów, czy to na koktajl, placki czy na ciasto. Jeśli chodzi o ciasto to do tej pory na naszym stole rządził chlebek bananowy Sophie Dahl. W nocy o północy, z zamkniętymi oczami mieszałam i piekłam. Na słodką kolację, deser dla niezapowiedzianych gości, śniadanie do pracy czy do żłobka. Od czasu gdy pojawił się G, ograniczyłam w nim ilość cukru, ale smakuje nam nadal.
Wczoraj wieczorem, w ramach kompulsywnych zachwytów nad Po prostu Nigella, pojawił się jego zastępca. Niby kolejny chlebek bananowy, niby bardzo podobny. Ale dzięki dodatkowo jogurtu i zamianie masła na olej, lżejszy, bardziej chlebowy a mniej ciastowy. Słodki, ale nie za bardzo. (myślę, że można jeszcze ograniczyć ilość słodyczy w nim).
Chlebek powiedziałabym dość zwyczajny, z miłą nutą kardamonu i chrupiącym i zaskakującym ziarnem kakaowca. Ale w tej zwyczajności jest pewna cudowna moc i to na kilku poziomach. Chlebek piekąc się a następnie stygnąć doprowadza do szału domowników, którzy chcieliby go już wyjąć z piekarnika, pokroić i zjeść. Ale nie, nie można. Trzeba czekać. Druga sprawa, to jak już wystygnie i rano będziemy go kroić na porcje to zobaczymy, że super się kroi, jest sprężysty, o regularnych dziurkach i obłędnym zapachu. Chciałabym powiedzieć, że się dobrze przechowuje, ale chyba nie będzie mi dane sprawdzić tego empirycznie.

Mój chlebek piekł się o ponad 15 min dłużej niż ten w przepisie. Dałam całość cukru, ale następnym razem ograniczę odrobinę jego ilość. Ziarno kakaowca można swobodnie zamienić na orzechy, albo zupełnie pominąć.


Przy okazji chlebka napisze jeszcze słowo o Po prostu Nigella, bo ta książka jest dla mnie ogromnie pozytywnym zaskoczeniem. Gdy zobaczyłam okładkę, a następnie zapoznałam się z kilkoma przepisami miałam poczucie, że czeka na mnie książka mdła, rozmyta i mało konkretna. Bałam się też, że Nigella w ramach zmian życiowych zeszła na drogę odchudzonego menu typu light, super foods i dań typu raw. Jednak na youtube udało mi się zobaczyć kilka odcinków pierwszego sezonu Simply Nigella (fatalna jakość filmów, ale czego się nie robi dla Nigelli). Z minuty na minutę, z przepisu na przepis coraz bardziej podobała mi się koncepcja przemiany jaką przeszła Nigella i jej przepisy. Są lżejsze, są świeższe, często bezglutenowe i zawierające super foods ale są nadal z tym cudownie hedonistycznym rozmachem. Obok ascetycznych warzyw i ryb są też konkretne i barokowe w smaku mięsa i obłędne ciasta.
Kupuje przemianę i kupuję książkę w całości i już na najbliższe tygodnie mam rozpisane dania na JUŻ.


Chlebek bananowy z kardamonem i ziarnami kakao
źródło: Po prostu Nigella. Nigella Lawson

Składniki:
2 bardzo dojrzałe banany (250-275g ze skórką)
2 duże jajka
200ml maślanki albo rzadkiego jogurtu
125 ml oleju
325g mąki
200g jasnego cukru czcinowego
1,25 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
2 łyżeczki mielonego kardamonu
Foremka 23/13/17cm

Przygotowanie
Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni, a formę wukładamy papierem do pieczenia i smarujemy olejem
Ciasto przygotowywałam mikserem ale Nigella twierdzi, że przy pomocy łyżki też da radę.
Rozgniatamy banany i ubijamy je mikserem dodając po jednym jakski. Następnie dodajemy maślankę/jogurt, olej i dokładnie miesamy.
W osobnej misce mieszamy mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sodę oraz kardamon. 
Zmniejszamy obroty miksera i powoli dodajemy suche składniki. Mieszamy aż do połączenia się składników, pod koniec można zwiększyć obroty. Możliwe, że w między czasie będziemy musieli gumową szpatułką zebrać część niewymieszanego ciasta ze ścianek miski.
Ciasto przekładamy do formy i wkładamy do piekarnika na około godzinę. Po 34 minutach warto sprawdzić czy ciasto jest upieczone - suchy patyczek. Moje wymagało około 1h 15m w piekarniku.
Ciasto studzimy w formie ustawionej na kratce. Ostudzone owijamy papierem a następnie folią spożywczą.
W szczelnym pojemniku utrzymuje świeżość do tygodnia (aha...jasne, ciekawe czy ktoś to widział).
Może być zamrażane przez 3 miesiące - owinięte w folię spożywczą. Rozmrażamy odwiniętą z foli, w temperaturze pokojowej.


Smacznego!

piątek, 12 lutego 2016

Odczarować brokuła

Coraz bliżej wiosna a nam coraz bardziej się chce zielonego. Tzn, mnie się chce a co do reszty rodziny to bywa już różnie. Za B chodzi hinduistyczna i meksykańskie jedzenie, a nasze ukochane Dziecko ostatnio jadłoby pomidory (mamy mrożone pomidorki koraliki z babcinego ogródka), chrupki jaglane, serek waniliowy (bieluch doprawiony miodem), pieczone frytki z marchewki, masło orzechowe prosto z słoika i....kiełbaskę.
Cóż, nie ma tak dobrze i od czasu do czasu przemycamy inne smaki, konsystencje i kolory. A zielony, zielony to od jakiegoś czasu kolor znienawidzony. Nawet ogórki kiszone przestały być cool, o szpinaku na makaronie, liściach sałat czy brokułach nie wspominając. Zresztą z brokułem od zawsze był problem. Nawet w czasach zupełnej maleńkości, kiedy uczyliśmy się nowych smaków i kiedy to jadł wszystko co miał pod ręką. Już wtedy brokuł był na indeksie. Nie udało się go podać samego, nie udało się przemycić w kotlecikach ziemniaczanych, zupie czy nawet jako farsz do naleśników. Nie dało rady.
Na dość długo dałam sobie spokój z brokułami. Nie ma co się znęcać nad maluchem. Ale ostatnio wrzuciłam do zamrażalnika brokuła i nadeszła pora aby go zagospodarować. Dla mnie sałatka wspomnień (brokuły z fetą i migdałami) ale co dla niejedzącego Młodego? Wtedy z pomocą przyszła strona Super Healthy Kids i podlinkowany tak przepis na placuszki z zielonymi warzywami. Popatrzyłam, przemyślałam i zrobiłam. Przepis pewnie sam w sobie super, ale mi jednak czegoś brakowało aby mogło zadziać się placuszkowe niebo. Dodałam więc wielką łyżkę dobrego jogurtu, plaster małej cebuli, proszku do pieczenia na ostrzu noża oraz dwie łyżki startego sera Dziugas.


Wyszło wyśmienicie. Młody zjadł 3 duże placki co jest sukcesem samym w sobie, ale że smakowało i mojej mamie, mnie i nawet B to już sukces na całej linii.

Młody dostał swoje placki z pomidorkami oraz z bananem i migdałami na deser, a ja zjadłam je z doprawionym na ostro jogurtem. Ciasta zostało trochę i następnego dnia rano usmażyłam porcję placków do żłobka na drugie śniadanie - zniknęły.

Polecam, testowane na 2latku :)


Zielone pancakes z warzywami
Żródlo: zmodyfikowany przepis z weelicious.com

Składniki:
1 szklanka wybranych warzyw (u mnie gotowany brokuł i szpinak, może być kalafior, cukinia a zapewne i wiele innych)
0.5cm plasterek średniej/malej cebuli, może być szczypiorek
1 lub 2 łyżki jogurtu naturalnego
2 łyżki startego sera (parmesan, grand padano, dziugas a zapewne i feta będzie dobra)
0,25 szklanki mąki (może się okazać, że trzeba dodać trochę aby ciasto miało odpowiednią konsystencję)
1 duże jajo
0,25 łyżeczki sproszkowanego czosnku (albo odrobina świeżo startego)
1 łyżeczka wybranych suszonych ziół (pominełam)
szczypta proszku do pieczenia (dodałam dosłownie tyle ile się mieści na czubku noża)
pieprz i sól do smaku
Wybrany tłuszcz do smażenia

Przygotowanie

W malakserze miksujemy warzywa. A następnie jeśli mamy wystarczającą misę malaksera dodajemy do niego pozostałe składniki, miksujemy i koniec.
Albo przekładamy warzywa do miski, dodajemy pozostałe składniki i mieszamy aż składniki się połączą.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju i smażymy placuszki po1- 2 minuty z każdej strony.
Podajemy z wybranym sosem. Autorka przepisu poleca pomidorowy, mi jednak bardziej pasował przyprawiony szczypiorkiem jogurt.


Smacznego

P.S. Zdjęcia telefonem, po ciemku. Aparat się "odnawia"

sobota, 23 listopada 2013

Ciasteczka w kontekście

Czym dla mnie jest Wasabi? Blogiem kulinarnym, notatnikiem, pamiętnikiem...nie wiem. Czasami zaglądam na bloga jako do dużego, publicznego notatnika, czytam przepis, zamykam komputer. Ale innym razem, wpadam tylko na chwilę a zaczynam przeglądać stare posty i wracają wspomnienia. Moje, Moniki, nasze wspólne. Chwile radosne, smutne, śmieszne, ważne i błahe. I chociaż nie żyję po to aby jeść, a jem po to aby żyć, to gotowanie ma dla mnie kontekst i wypełnione jest wspomnieniami. Są chwilę, że z konieczności zjadam zupę z torebki i zagryzam batonikiem - bo tak trzeba. Ale prawda jest taka, że wolę aby te dni nie istniały. Wolę mieć czas i energię bo gotować dla siebie i dla bliskich. Prosto, szybko i smacznie i po domowego. Bez półśrodków i dodatków z "torebki".
Chyba...chyba, że jest to gorący kubek pomidorowy jedzony z Moniką pod namiotem, w trakcie wakacji nad morzem (całe 2 tygodnie na takim jedzeniu przeżyłyśmy). To "zupa", po która nadal zdarza mi się sięgnąć w sklepie, tylko i wyłącznie po to, aby wypić ją przeglądając gruby album zatytułowany "Łeba". Albo mielonka z puszki, która była podstawą najlepszego sosu "bolonese" na świecie, a tylko dlatego, że gotowaliśmy to na łódce i zjedliśmy na środku jeziora. Po mielonkę nie sięgam w domu, bo tak między nami, to bez dodatku mazurskiego powietrza i przechyłów to nie da jej się jeść. Da się za to jeść, siedząc na krawężniku, suchą kajzerkę i zapijać ją kefirem. Kolejny wakacyjny hit, który uprawiam w wiosenne i letnie poranki. Biorę psa, idziemy na długi spacer, po drodze kupuję bułę i kefir. Wybieram punkt na Sadach, Cytadeli albo Kępie Potockiej, pies biega a ja to śniadanie zjadam z głową pełną wspomnień.


Ciasteczka, na które przepis dziś zaprezentuje, też mają swoją historię. Robione rano, wiezione wiele kilometrów, tylko po to, by spędzić razem kilka godzin z okazji ważnego dnia. By usiąść w świetle lamp, gdy zmrok za oknem i rozmawiać. Ciepła herbata, gorzka kawa i czekoladowe ciasteczka. A wcześniej rosół i sałatka jarzynowa. Rok temu w tym dniu mama podała flaki, parę lat wcześniej zerwałam się z wujkiem, tatą i ciotecznym bratem na piwo, jeszcze wcześniej była impreza  na której rozpijaliśmy domowe wino i zajadaliśmy paluszki. Masa wspomnień, żywych i wibrujących kolorami.
Dlatego też chyba piszę o jedzeniu, bo jest ono nośnikiem bardzo silnych wspomnień, które chcę zachować, które chcę dopieszczać i obracać w głowie raz po raz. I dla mnie na Wasabi jedzenie jest tylko dodatkiem do tego wszystkiego co przeżyłam, z kim się spotkałam i gdzie byłam.


A wracając do ciasteczek - są przepyszne. Maślane, nie za słodkie, przypominają w konsystencji shortbread. W ciemnej wersji pachną kakao i masłem, w jasnej maślano-waniliowo. Ja dodałam jeszcze wodę z kwiatów pomarańczy oraz wodę różaną by nadać im słodko-pudrowy charakter. W głowie pasuje mi dodatek lawendy albo skórki pomarańczowej a do kakaowej wersji suszonych wiśni z chilli albo podprażonych orzechów laskowych. Wariacji jest bez końca.

Rzecz ważna - robi się je w jednym naczyniu - malakser, mikser. Bez zagniatania, bez odstawiania, bez drżenia o bałagan! Cudownie!

Przepis pochodzi z książki "Nigella świątecznie", ciasteczka są jednak uniwersalne i nie trzeba świąt aby sprawić sobie przyjemność. Nigella oblewała je polewą czekoladową i obsypywała posypką, ja to pominęłam. Aby uzyskać wersję jasną i ciemną, podwajałam ilość składników. Przygotowując wersję jasną zamiast kakao dodałam zwiększyłam ilość mąki. W przepisie podaje składniki na 1 porcję.


Ciasteczka maślane świątecznej Nigelli
Źródło: Nigella świątecznie

Składniki:
250g miękkiego masła
150g drobnego cukru
40g kakao
300g mąki
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Wersja jasna:
Zamiast 40g kakao dodałam 40g mąki, Dodatkowo dodałam po jednej łyżeczce esencji waniliowej, wody z kwiatów pomarańczy i wody różanej (opcjonalnie)

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni, blachy wykładamy papierem do pieczenia.
W mikserze/melakserze umieszczamy wszystkie składniki i miksujemy aż do uzyskania jednolitej miękkiej, lepkiej masy. Ja postawiłam misę melaksera na wadze i używając tarowania dodawałem kolejne składniki a Nigella robi to tak -> klik
Z masy toczymy kulki wielkości średniego orzecha włoskiego i układamy je na blasze. Na jednej powinno zmieścić się 12 (ja upychałam po 16), tak by ciastka miały miejsce się rozlać.
Ciastka pieczemy 15 min, wyjmujemy i zostawiamy na 15 minut do przestygnięcia, po tym czasie przekładamy je na kratkę do całkowitego wystygnięcia.
Zimne ciastka przekładamy do szczelnego pojemnika i trzymamy do 5 dni...chociaż po 5 dniach to na dnie pozostają resztki zapachu i okruszki.

Smacznego!

piątek, 11 października 2013

Szybkie śniadanie na powolny poranek.

Słoik pełen domowej granoli to coś co przywraca spokój jesiennym porankom. Bezpiecznie stoi na blacie i czeka na śniadanie, drugie śniadanie czasami na deser albo kolację.
Szybkie śniadanie w wersji slow :)

Gdy tylko zobaczyłam przepis wiedziałam, że będzie dobrze. Po wstawieniu granoli do piekarnika po domu rozszedł się przepiękny słodko-orzechowy zapach, trochę jak przy pieczeniu chlebka bananowego. Natomiast gdy spróbowałam ją po wyjęciu z piekarnika (tylko lekko przestudzonej) wydała mi się ciut za mdła. Dodatek jakiś suszonych owoców był oczywisty, ale potrzebowałam czegoś jeszcze - czekolady, która nie opadała by na dno zimnego mleka :)
Dlatego też do jeszcze ciepłą granolę posypałam drobniutko posiekaną czekoladą, przemieszałam by roztapiając się pokryła płatki i orzeszki. Do zupełnie wystudzonej dodałam pół szklanki suszonych wiśni pokrojonych na mniejsze kawałki.

Co więc wyszło z tego eksperymentu? Granola przestała być bananowa, ale czuć inną niż cukrową słodych, posmak masła orzechowego jest bardzo delikatny, lekko gorzkawy tak smamo jak czekolada :) Jest pysznie, serio, to na razie moja ulubiona granola.


Bananowo-orzechowa granola z suszonymi wiśniami i czekoladą
Źródło: Food in jars

Składniki:

1/4 (cup) szklanki masła orzechowego
1/2 szklanki miodu
2 bardzo dojrzałe banany (rozgniecione)
4 szklanki płatków owsianych
1 szklanka orzeszków ziemnych (w oryginale solonych, ja użyłam zwykłych)
1/2 szklanki sezamu (zamiast ziaren słonecznika)
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 szklanki suszonych wiśni
1 tabliczka gorzkiej czekolady pokrojonej b. drobno albo startej na tarce

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni, formę do pieczenia (u mnie 30/35 cm) wykładamy papierem do pieczenia.
W misce mieszamy płatki, orzechy. W rondelku podgrzewamy masło orzechowe z miodem, gdy całość zacznie bulgotać dodajemy rozgniecione banany i cynamon. Podgrzewamy przez chwilę.
Masą zalewamy płatki, mieszamy dokładnie tak aby wszystkie płatki i orzechy pokryły się słodką i kleistą masą :)

Przekładamy do formy do pieczenia, wyrównujemy wierzch i wkłądamy do piekarnika. Pieczemy 30 minut. Jak napisała autorka bloga Food in jars granola to podstępna bestia, łatwo się przypala i wymaga częstego mieszania. Ja rozstawiłam przy piekarniku krzesło i wzięłam książkę ;)
Po 30 minutach granola jest ładnie zrumieniona i przypieczona, daje jej chwilę przestygnąć (2-3 minuty). Po tym czasie posypuje granole czekoladą i mieszam przy pomocy dwóch szpatulek tak by rozpuszczajac się pokryła wszystkie kawałki. Granola straci swój złoty i słoneczny kolor, ale zyska czekoladowego kopa ;)
Po tej operacji granola sobie stygnie, a gdy już wystygnie dodaje suszone wiśnie, które kroję na mniejsze kawałeczki (wolę mniejsze kawałki spotykane częściej).

 I gotowe :)

Smacznego!




czwartek, 22 sierpnia 2013

Pada! Spokojnie, jest czekolada :)


Pierwszy chłodny i deszczowy dzień tego lata wymagał specjalnych środków. W pracy walczyłam z sennością, w drodze do domu brnęłam przez kałuże na nierównych chodnikach, przemykałam pomiędzy parasolami, walczyłam z wiatrem i cierpiałam przez przemoczone buty.
To nie był dobry dzień na przedłużającą się podróż do domu. To był dzień, który wymagał specjalnych środków.
Zmarznięta, skulona w środku dopadłam domu, kanapy, koca i ciepłych skarpet. Przygarnęłam psa jak termofor i oddałam się błogiemu zagrzewaniu. Potrzebowałam ciepła i przytulnej przestrzeni.. W naszym domu, o wiecznie otwartych oknach, pachniało deszczem, liśćmi i zbliżającą się jesienią. Potrzebowałam dopełnić albo odmienić ten zapach.
Już w tramwaju wymyśliłam, że dom będzie pachniał czekoladą i orzechami, a zamiast świeczki czy potpourri do piekarnika wstawię ciasto.

Mój wybór padł na najbardziej podstawowy i najprostszy przepis jaki znam. Prostszy i mniej bałaganiarski niż muffinki. Jedna miska, jedna łyżka, jeden garnek w którym podgrzejemy wodę. Przyda się oczywiście waga i może jakaś miarka (chociaż u mnie się obeszło, wszystko odmierzałam od razu do jednego naczynia).
Podstawowy przepis na brownie z książki Hummingird Bakery. Kilka składników i moment mieszania. Z rozpędu wzbogaciłam ciasto orzechami włoskimi i dokonałam jednej niewielkiej zmiany. W domu zabrakło mi gorzkiej czekolady, ratowałam się więc mleczną, by ciasto nie było zbyt słodkie ograniczyłam ilość cukru a część mąki (30g) podmieniłam na gorzkie kakao.

Ciasto wyszło wspaniałe, inne niż moje inne brownie - to z solonym karmelem czy orzechami, o serniko-brownie nie wspominając. Bliskie składem i proporcjami temu, o którym pisała kiedyś Monika -> klik. Bardzo płaskie, bardzo czekoladowe, ma z wierzchu przepyszną skorupkę a wnętrze ciągnące i wilgotne. Zazwyczaj, nastawionemu trochę na nie do czekoladowych wypieków, Panu B, bardzo bardzo smakowało. Mi w konsystencji i smaku przypomina proste ciasteczka czekoladowe na bazie białek.


Tradycyjne brownie z Hummingbird Bakery
Źródło: The Hummingbird Bakery Cookbook

Składniki:
200g gorzkiej czekolady
175g masła
325g drobnego cukru (wg mnie jest to strasznie dużo, bez mlecznej czekolady i tak bym ograniczała jego ilość)
130g mąki
3 jajka
Duża garść z grubsza posiekanych orzechów włoskich (mój dodatek)
Do ozdoby – cukier puder

Przygotowanie
Piekarnik rozgdzewamy do 175 stopni. Blachę do pieczenia o wymiarach a 33 x 23 x 5cm (u mnie 24 x 24) wykładamy papierem do pieczenia.

W kąpieli wodnej rozpuszczamy masło razem z czekoladą. Gdy czekolada się roztopi i połączy z masłem dodajemy cukier – mieszamy dokładnie. Następnie dodajemy mąke – mieszamy dokładnie. Dodajemy jajka (ja dodawałam po jednym, choć w przepisie o tym nie wspominaja) i mieszamy aż do uzyskania gładkiej masy.

Ciasto przelewamy do blachy do przygotowanej pieczenia. Jeśli mamy taki kaprys, posypujemy orzechami, kawałkami czekolady albo owocami.
Pieczemy 30 do 35 min. Ja w 25 minucie sprawdziłam czy ciasto jest gotowe i okazało się że tak.

Odstawiamy na na kratkę by przestygło. Wystudzone kroimy na kawałki i podajemy ze szklaną mleka albo gorzką kawą.

Smacznego!

P.S. Miała być dziś sesja zdjęciowa. Okazało się jednak, że nie ma czego fotografować. Wrzucam więc wczorajszen"kolacyjne" zdjęcie :)

niedziela, 14 lipca 2013

Wpis sentymentalny - mieć znowu 5 lat :)

Tak na chwilę, tak na momencik, mieć 5 lat. Przed sobą niekończące się wakacje, dni wypełnione bieganiem na bosaka, łapaniem żab i jaszczurek, ganianiem kur, robieniem babek z piasku. Kłótnie z rodzeństwem przeplatać zgodnym jedzeniem czerwonych porzeczek z krzaka i wyjadaniem maku prosto z makówki (to chyba dziś zabronione). Popołudniową drzemkę spędzać w cieniu, gdy babcia/mama/tata czyta "Dzieci z Bullerbyn", "W pustyni i w puszczy" albo "Księgę dżungli". Wieczorem iść do cioci, po mleko prosto od krowy. A gdy dorośli oglądają "Dynastię" poganiać się z kuzynami, pobrudzić czystą sukienkę i wrócić do domu z otartym kolanem. Zasypiać w połowie słowa i budzić się z czystą i spokojną głową.

buraczki od Pani Basi i Pana Kazia

Tak na chwilę, choćby we śnie...mieć znowu 5 lat.

Mam takie potrawy, które w magiczny sposób cofają mnie do dzieciństwa. Wspomnienie o nich otwiera odpowiednie szufladki w głowie. Parzaki z jagodami - wieczorne podróże po mleko, bieganie z kuzynami i spijanie jeszcze ciepłej śmietanki "od wściekłej krowy", ciasto z rabarbarem - prodiż, babcia Cz i czytanie książek po zacienionej części domu, a do tego herbata miętowa - słodka, lepka i zimna. Kanapki z polędwicą, zupa szczawiowa, pierogi i pyzy z serem, mogłabym wymieniać dalej - śliniąc się i uśmiechając. To cała masa wspomnień i emocji, które nie tylko wywołują głód i głupkowaty uśmiech. To chwile gdy uświadamiam sobie, że już nie biegamy na bosaka a babcie nie straszą nas diabłem w studni, że "to se nie vrati" i że bliżej nam do bycia rodzicami niż dziećmi.

Inne okno, inny widok - ten sam dom, ta sama energia.

Ten weekend był szczególny pod wieloma względami. W ten weekend zabawiłam się w córkę i wnuczkę i z pełną premedytacją wepchnęłam mamę i babcię do kuchni. Był rosół i był barszcz i właśnie o tym drugim dziś będzie.

To nie jest wykwintne i odkrywcze danie, to prawdopodobnie nie jest nawet "najsmaczniejsze" na świecie danie. Jest to jednak dokładnie ten smak, który odkrywaliśmy z braćmi gdy mieliśmy swoje 2, 3 czy 5 lat. Siedzieliśmy przy stole, siłą do niego zaciągnięci, zmordowani, rozpaleni słońcem i ani trochę głodni. Buzie nam się nie zamykały, aż pojawiał się on - barszcz z ziemniakami. Robiła go prababcia a my pochłanialiśmy jeden talerza a następnie dokładkę. Dorośli kręcili głowami, że tyle potrafimy zjeść. Stół stał pod oknem, mieściły się przy nim 3 osoby, w oknie była firanka a widok był (jest) na dom sąsiada.

Jedyne zdjęcie barszczu (niestety bez skwarek)

Barszcze czerwony zabielany.
Źródło: prababcia Stefa, babcie Czesia i Halinka :)

Składniki 
siłą wyciągnięte i ustalone proporcje. Całość na oko i doświadczenie.

1 kg obranych buraków
1.5 litra wody
1 łyżka* octu spirytusowego (tak, tak, nie jabłkowy, nie winny, spirytusowy!)
0,5 łyżeczki** soli
cukier do smaku
1 opakowanie śmietany 18% (w oryginale była lekko kwaśna, zbierana z bański)
szczypta mąki pszennej (aby się nie zważyła śmietana)

Jako dodatki: gotowane ziemniaki - utłuczone, skwarki albo z braku skwarek zrumieniona cebulka.

Przygotowanie
Obrane buraki kroimy w słupki albo w plastry. Wkładamy do garnka, zalewamy wodą. Gotujemy na bardzo, bardzo małym ogniu około godziny. Pamiętamy by się buraki za mocno nie gotowały, bo zbrązowieją, zdejmyjemy szumowiny gdy się pojawią. Gdy buraki będą miękkie dodajemy sól i ocet - jednocześnie. Nie mieszamy (nie wiem dlaczego, ale dopytam). Czekamy aż barszcz naciągnie smakiem, sprawdzamy (wtedy już chyba można zamieszać) czy nam smakuje, dodajemy wg uznania octu, soli czy cukru.
W miseczce łączymy śmietanę z mąką, hartujemy ją chochelką gorącego barszczu. Wlewamy śmietanę do gotującego się (na bardzo małym ogniu) barszczu, chwilę odczekujemy i możemy jeść.

Podanie: na środek talerza nakładamy ziemniaki, zalewamy barszczem (tak by cześć ziemniaków pozostała nietknięta - nie chodzi tu o względy estetyczne a smakowe), na koniec posypujemy ziemniaki skwarkami (nie mogą nasiąknąć barszczem, mają pozostać chrupiące).
Jemy i cofamy się o 28 lat :)

*/** - do smaku i na oko. Po długich rozmowach babcia przy pomocy mamy ustaliły, że zacząć należy od takiej ilości, a potem dodawać do smaku. Dla mniej odważnych - zacznijcie od połowy tego co napisałam :).

środa, 29 maja 2013

Irish Cream.

BURZA!

Prawdziwa z rozdzierającymi niebo grzmotami, przecinającymi chmury błyskawicami i lejacym się strugami deszczem. W domu jest ciepło, sucho i jasno od zapalonych lamp. Bezpiecznie i spokojnie. Pies wpatruje się w balkonowe okno, jak w film sensacyjny, a ja klikam te litery.
Siedząc na własnej kanapie, wiedząc, że wszyscy których kocham pozawijali do portów, rozkoszuję się chwilą. Wsłuchuję się w szum wiatru i deszczu, otwieram okno aby wiat wwiewał zapach ozonu. Nie zmienia to jednak faktu, że darzę ją ogromnych szacunkiem i (choć trudno powiedzieć skąd to mam) odczuwam przed nią lęk.

Przypomina mi się inny burzowy wieczór, pierwszy w tym sezonie. Bezkresne pola Suwalszczyzny, kominek i przeurocza rozmowa w cudnym towarzystwie. Do kompletu 3 psy, 2 koty. To był cudowny wieczór, a właściwie cały weekend.
Weekend, którego powtórka miała się dziać właśnie w tej chwili. O tej porze byłabym pewnie koło Łomży albo już za (zależy od korków w Warszawie i Markach), a może dojeżdżalibyśmy do Augustowa, by zaraz skręcić w ciemny, stary i przepiękny las.
Cóż. Los chciał inaczej, ciepły dom, własna kanapa i pies z zapaleniem gardła i temperaturą (sama nie wierzę w to co piszę).
Nie ma co popadać w smutki, należy zaparzyć kubek herbaty i powspominać cudne towarzystwo i smak pysznego likiery domowej roboty (który obok wina towarzyszył rozmowom).

W końcu środa jest piątkiem, przed 4 dniowym weekendem :)

Kieliszki międzypokoleniowe - Babcia, Mama i ja :)

Jeśli chodzi o irish cream, to kocham go miłością wielką ;) najbardziej w pełnej szklance z kostką lodu, albo na lodach lub owocach w formie szybkiego deseru. Kocham go tak bardzo, że jak tylko butelka pojawia się w domu, to zaraz znika. A teraz mam sposób na znikający przysmak. Kilka składników w lodówce, do blendera, potem przelać do butelki i gotowe. Zaznaczyć trzeba, że cena 1 litra tak przygotowanego likieru jest ułamkiem tego co należałoby zapłacić w sklepie za "markową" butelkę.

Co prawda staje się lepsze z każdym dniem spędzonym w lodówce....ale dla spragnionych, można delektować się od razu ;)



Likier Irish cream
Źródło: Home Made: Winter

Składniki
około 1 litra

200 ml śmietany 30% lub 36%
400 ml słodzonego mleka skondensowanego (1 puszka)
300 ml irlandziej whisky
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
2 łyżku białego syropu czekoladowego (u mnie był Monini)

Przygotowanie

Wszystkie składniki wlewamy do blendera i miksujemy aż do uzyskania gładkiej i jednolitej konsystencji.
Przelewamy do czystej buletki, zakręcamy. Odstawiamy do lodówki.
Można oczywiście pić od razu, ale dzień lub noc w lodówce dodają likierowi charakteru i pozwalają się smakom połączyć.

O to cała sztuka. Przed podaniem potrząsnąć butelką.
W lodówce likier może stać do 2 miesięcy.

Na zdrowie :)


wtorek, 21 maja 2013

Wołowina po chińsku ze szparagami

Po tak długiej nieobecności, prosty i szybki przepis. Z ulubionym elementem wiosennego sezonu - szparagami. Jak już kiedyś pisałam to właśnie one sprawiają, że po pracy gnam na bazarek albo rano zaczepiam Pana z warzywniaka (nim biedny zdąży rozpakować samochód).
Nie lubię zbytnio maltretować szparagów -  przygotowane na parze, krótko gotowane to jest to. Dodaje je w śniadaniowej wersji do omletów czy jajecznicy, albo na kolację z jajkiem w koszulce. Ostatnio okazało się, że świetnie pasują do pieczonych ziemniaków, wędzonego na ciepło łososia i delikatnego winegretu - cudna sałatka w sam raz do zabrania do pracy. Rzadko je grilluje czy piekę - mam wrażenie, że takie ich potraktowanie odbiera im świeżość (chociaż zapiekane na pizzy czy zawinięte w boczek, od czasu do czasu, dlaczego nie).

Wołowinę z brokułami na podstawie której dziś przygotowałam wersję szparagową przygotowywałam już wielokrotnie. Robię właściwie na oko, modyfikując często przepis - dodaje papryczki chilli, imbir, orzeszki ziemne czy nerkowce. Podwajam ilość sosu. Wołowinę zamieniam na wieprzowinę, kurczaka albo krewetki. Zdarza się, że zostawiam same warzywa - fasolka szparagowa, szpinak, cukinia itd.
Wersja ze szparagami wydaje mi się bardziej wyrazista - ich gorzkawy smak dobrze sprawuje się przy słono słodkim sosie.

Sos - ograniczając ilość wody z skrobią kukurydzianą - jest super dresingiem do warzyw. Gotuje warzywa na parze, a w tym samym czasie w rondelku podgrzewam składniki sosu (doprawiam wg uznania imbirem, chilli, kroplą octu czy oleju sezamowego) i dodaje do niego pół łyżki skrobi rozpuszczonej w połowie szklanki zimnej wody. Gotuje chwilę, dodaje szczypiorek, uprażony sezam lub orzeszki. Polewam warzywa - NIEBO!



Wołowina po chińsku ze szparagami
Żródło: Monikucha

Składniki:
  • 350g  wołowiny
  • pęczek zielonych szparagów (z odłamanymi końcówkami, umyte)
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 szklanka oleju + 4 łyżki
  • 1/2  szklanka wody
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki cukru
Marynata:
  • 1 łyżka octu ryżowego
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka sosu sojowego
  • 1 łyżka wody
  • 1 łyżka  skrobi  kukurydzianej
Sos:
  • 2 łyżki sosu ostrygowego
  • 1 łyżka jasnego sosu sojowego
  • 1 łyżka ciemnego sosu sojowego
  • 1 płaska łyżka skrobi kukurydzianej rozpuszczona w szklance wody (w przepisie u Moniki jest łyżka - dla mnie to za mało)
Przygotowanie: 30 minut, gotowanie: 10 minut

Wołowinę kroimy na podłużne paski (na cienkie paski najlepiej kroi mi się lekko zmrożone mięso). Przygotowujemy marynatę, pamiętając, aby skrobię dodać na samym końcu.  Mięso trzymamy w  marynacie przez 30 minut. 

W tym czasie możemy przygotować sos.  Sos ostrygowy i oba sosy sosjowe mieszamy w jednej szklance, skrobie z wodą w drugiej. Obie szklanki odkładamy na bok.  
Odkrajmy główkę szparagów, pozostałą część kroimy w 2 cm kawałki (mniejsze/większe jak lubimy). Miażdżymy czosnek.

Podgrzewamy wok i dodajemy szklankę oleju. Kiedy olej nabierze temperatury (ok 150°C) dodajemy mięso. Przez pierwsze 30-40 sekund nie ruszamy mięsa, pozwalamy aby kawałki swobodnie pływamy w woku (podobno takie blanszowanie w oleju jest sekretem miękkości i soczystości mięsa). Po tym czasie mieszamy mięso oddzielając  poszczególne kawałki od siebie.  Kiedy tylko wołowina zmieni kolor ( będzie już prawie ugotowana) wyławiamy ją i osuszamy na ręczniku papierowym . Cały proces nie powinnien zająć więcej niż 2 minuty.  Olej odlewamy do słoika i czyścimy wok ręcznikiem papierowym.
Do woka wlewamy 2 łyżki oleju.  Kiedy olej się nagrzeje wrzucamy czosnek i mieszamy intesywnie przez 30-40 sekund. Dodajemy pokrojone na kawałki nóżki szparagów (główki cierpliwie czekają), posypujemy je solą i cukrem i mieszamy dość intesywnie przez 1 minute. Jeżeli trzeba, to zmniejszamy ogien, aby się nic nie przypaliło. Dolewamy 1/2 szklanki wody, przykrywamy i gotujemy przez 3/4 minuty, po tym czasie dodajemy główki szparagów i gotujemy jeszcze 1 minutę. Odcedzamy. Czyścimy wok ręcznikiem papierowym.
Dodajemy 2 łyżeczki oleju i rozgrzewamy. Dodajemy szparagi i wołowinę. Dodajemy wymieszane w szklance sosy i skrobię kukurydzianą z wodą. Wszystko razem intensywnie mieszamy, aż zgęstnieje. Serwujemy z ryżem albo  makaronem.

(Od Moniki - Dla urozmaicenia można dodać cebulę i marchew. Gotujemy je wtedy razem z brokułami. Można też dodać kiełki fasoli mung, które ja dodaje praktycznie do każdego chińskiego dania)

Smacznego!

niedziela, 17 marca 2013

Zaskakujący budyń czekoladowy :)


Jedzenie śniadań przed wyjściem z domu to pierwsze nie_postanowienie noworoczne, którego udało mi się dotrzymać. Kolejny plan jest trudniejszy, bo mówi o 5 małych posiłkach dziennie. Z jego realizacją bywa trudno, bo 3 z 5 posiłków przypadają na czas gdy jestem w pracy. Nie poddaje się, szukam rozwiązań, które mi to ułatwią, bo ja i moje ciało zdecydowanie odnajdujemy się w tym rytmie. Wracając do śniadań. Nie jestem święta i nie zawsze jem zdrowo i pożywnie, czasami jest to kanapka, czasami owoc i jogurt, płatki z musli, ale i dwa ciasteczka popite mlekiem a czasami coś z kolacji złapanego w przelocie. Ważne by, przed przekręceniem klucza w zamku, zjeść. Inaczej, docierając do pracy o 9 umieram, a o 11:00 rzucam się na automat z batonikami i cały plan 5 posiłków dziennie się sypie. 


Ważnym śniadaniowym hitem są koktajle. I nie chodzi mi tu o lekkie czysto owocowe napoje, a o gęstsze, cięższe i treściwsze smoothie, które wystarczają na poranny rozruch i dają energię na 4 pierwsze godziny dnia. Zaczęło się od mlecznego z masłem orzechowym wg Nigelli Lawson. Potem potoczyło się już z górki - najczęściej są słodkie i bardzo gęste, na bazie mleka lub jogurtu, wypełnione skarbami takimi jak owoce, orzechy, jagody goji, daktyle, sezam czy siemię lniane. Często z dodatkiem otrębów albo płatków owsianych. Taka szklanka "chodzi" ze mną po całym domu i towarzyszy w porannych przygotowaniach.
Ostatnio metodą "koktajlową" zrobiłam mus czekoladowy na bazie banana i awokado - pyszny, i treściwy, bez śmietanowo-jajecznego ciężaru. Mocno czekoladowy a jednocześnie owocowo-świeży. Dla mnie cudo :) Podaję przepis na czysty bez dodatków, ale zasadne wydaje mi się dodanie cynamonu lub imbir, paru daktyli zamiast miodu, czy kilku prażonych orzechów dla chrupkości.


"Budyń" czekoladowy 

Składniki 
2 b. duże porcje

2 banany
1 duże, miękkie i dojrzałe awokado
0,5 szklanki mleka krowiego lub roślinnego (albo tyle by otrzymać odpowiadającą nam gęstość)
4 łyżki gorzkiego kakao (u mnie łyżki z górką)

opcjonalnie
miód/cukier trzcinowy/syrop z agawy do smaku jeśli potrzeba
prażone orzeszki do posypania

Przygotowanie
Wszystkie składniki wkładamy do blendera i miksujemy. Mleko dodajemy partiami tak aby uzyskać odpowiadającą nam gęstość.
Jeśli potrzeba dosładzamy.
Posypujemy prażonymi orzechami (albo i nie).

Smacznego!


środa, 6 marca 2013

Domowe lody. Bez kręcenia.

Pediatra w przychodni na ul. Paca to ważna postać mojego dzieciństwa. Choć nie byłam chorowitym dzieckiem i rzadko odwiedzałam przychodnię, to Pani doktor i tak zapadła mi w pamięć. Dlaczego? A dlatego, że nie przepisywała właściwie lekarstw, kazała mnie poić syropem z cebuli, płukać gardło sodą i jeść zimą lody. Oj! czyż można mieć lepszego lekarza w wieku 5 lat? Aby było jeszcze ciekawiej Pani doktor miała zwyczaj przegryzania ziarenek kawy (ot tak, zamiast chrupek czy gumy do żucia), dzięki czemu w gabinecie pachniało kawiarnią a nie przychodnia.

Jeśli chodzi o lody, to poza tymi na wsi, o których już wspominałam, doskonale pamiętam Kulę Lodową (czy ktoś poza mną to jeszcze pamięta?) !. Po wielką lodową kulę, szczelnie zapakowaną w sreberko, jeździło się do lodziarni Hortex'u. My jeździliśmy do tej przy starym kinie Praha. Dziś już nie ma tej lodziarni, nie ma też chyba lodowych bomb. Wielka szkoda, bo deser nie tylko był pyszny* ale i spektakularny - wielki, krojony na pół, ćwirtki albo cały a potem na porcje. W domu to był cały rytuał i kłótnia o większy kawałek.
Ale dziś można coś, o czym nie śniło mi się gdy byłam dzieckiem. Dziś mogę sobie sama "ukręcić" lody. Zresztą to kręcenie, to też przesada. Bo wystarczy zmiksować razem kilka składników, zostawić w spokoju na 6 godzin, jeszcze lepiej na całą noc i lody gotowe.



W niedziele rano zrobiłam lody waniliowe i czekoladowe. W 20 minut miałam w zamrażalniku dwa pojemniki i posprzątaną po całej przygodzie kuchnię.
O przepisie na lody bez maszynki przypomniała mi swoim wpisem Ania z Strawberries from Poland. Czekoladowe przygotowałam wg przepisu znalezionego w internecie i spisanego na karteczce, a waniliowe zmieniając recepturę Nigelli Lawson i w miejsce likieru kawowego i kawy dodałam ekstrakt waniliowy i ziarenka wanilii.
Lody waniliowe są cudnie waniliowe, z ziarenkami delikatnie wyczuwalnymi na języku, o kremowej i lekkiej konsystencji. Troszkę przypominają mi dobrze napowietrzone lody na patyku, tylko że w odróżnieniu od tych kupnych nie trzymają tak formy i ciut szybciej się topią. Czekoladowe za to są bogate, cięższe ale nadal puszyste, sycące, jak zamrożony mus czekoladowy - boskie! Nawet po całej nocy w lodówce obydwa smaki są łatwe do nakładania, zapewne dzięki alkoholowemu dodatkowi (domowy ekstrakt waniliowy na procentach).

 
Lody waniliowe bez kręcenia
Źródło: Nigellisima N. Lawson, po tym jak pozazdrościłam Ani.

Składniki
300 ml śmietanki kremówki
175 g mleka skondensowanego słodzonego
Ziarenka z 1 laski wanilii
2 łyżki domowego ekstraktu z wanilii (takiego na alkoholu). Albo innego alkoholu.

Przygotowanie

Śmietanę ubijam na puszystą masę razem z ziarnami wanilii, powoli dodaję mleko skondensowane. Na koniec delikatnie mieszam z ekstraktem waniliowym/alkohol. Przekładam do hermetycznego pudełka i wstawiam do zamrażarki na 6 godzin, a jeszcze lepiej na całą noc.

Lody czekoladowe także bez mieszania.
Źródło: No-Churn Cocolate Ice Cream

Składniki
150 g połamanej czekolady deserowej** (dałam pół na pół gorzkiej i mlecznej)

0.5 szklanki słodzonego skondensowanego mleka
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
Ziarenka z 1 laski wanilii
Szczypta soli
1,25 szklanki zimnej śmietany kremówki

Przygotowanie
W garnuszku o grubym dnie podgrzewamy mleko skondensowane z połamaną czekoladą. Podgrzewamy powoli, do momentu kiedy czekolada się nie rozpuści. Mieszamy aby nie przywarła do dna. Do rozpuszczonej w mleku czekolady dodajemy ekstrakt waniliowy oraz sól. Zajmuje dosłownie chwile, ale jak ktoś chce, to całą operację można przeprowadzić w kuchence mikrofalowej.
Odstawiamy z boku aby przestygło.

Śmietanę z ziarenkami wanilii ubijamy aż do uzyskania puszystej ale nie sztywnej bitej śmietany.
1/3 ubitej śmietany dodajemy do masy czekoladowej i energicznie mieszamy - masa stanie się lżejsza i łatwiej będzie połączyć ją z pozostałą śmietaną. Gdy wmieszamy 1/3 dodajemy resztę śmietany i delikatnie mieszamy do momentu połączenia się składników.

Przekładamy do hermetycznego pojemnika i zostawiamy na 6 godzin, a najlepiej na całą noc. Tak przygotowane lody mogą pozostać w lodówce 2 tygodnie (ale, kto by wytrzymał z takimi lodami 2 tygodnie!!!!)

Podajemy bez wcześniejszego wyjmowania, bo nawet dobrze zmrożone lody nakładają się bezproblemowo.

Smacznego!
I pamiętajcie, najzdrowiej jeść lody gdy na dworze zimno!!! :)



* a może nie był pyszny i jest to tylko magia wspomnień.
** w przepisie było 4 oz, czyli około 113 gramów, dodałam więcej - nie będę ograniczać się z czekoladą.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...