sobota, 23 listopada 2013

Ciasteczka w kontekście

Czym dla mnie jest Wasabi? Blogiem kulinarnym, notatnikiem, pamiętnikiem...nie wiem. Czasami zaglądam na bloga jako do dużego, publicznego notatnika, czytam przepis, zamykam komputer. Ale innym razem, wpadam tylko na chwilę a zaczynam przeglądać stare posty i wracają wspomnienia. Moje, Moniki, nasze wspólne. Chwile radosne, smutne, śmieszne, ważne i błahe. I chociaż nie żyję po to aby jeść, a jem po to aby żyć, to gotowanie ma dla mnie kontekst i wypełnione jest wspomnieniami. Są chwilę, że z konieczności zjadam zupę z torebki i zagryzam batonikiem - bo tak trzeba. Ale prawda jest taka, że wolę aby te dni nie istniały. Wolę mieć czas i energię bo gotować dla siebie i dla bliskich. Prosto, szybko i smacznie i po domowego. Bez półśrodków i dodatków z "torebki".
Chyba...chyba, że jest to gorący kubek pomidorowy jedzony z Moniką pod namiotem, w trakcie wakacji nad morzem (całe 2 tygodnie na takim jedzeniu przeżyłyśmy). To "zupa", po która nadal zdarza mi się sięgnąć w sklepie, tylko i wyłącznie po to, aby wypić ją przeglądając gruby album zatytułowany "Łeba". Albo mielonka z puszki, która była podstawą najlepszego sosu "bolonese" na świecie, a tylko dlatego, że gotowaliśmy to na łódce i zjedliśmy na środku jeziora. Po mielonkę nie sięgam w domu, bo tak między nami, to bez dodatku mazurskiego powietrza i przechyłów to nie da jej się jeść. Da się za to jeść, siedząc na krawężniku, suchą kajzerkę i zapijać ją kefirem. Kolejny wakacyjny hit, który uprawiam w wiosenne i letnie poranki. Biorę psa, idziemy na długi spacer, po drodze kupuję bułę i kefir. Wybieram punkt na Sadach, Cytadeli albo Kępie Potockiej, pies biega a ja to śniadanie zjadam z głową pełną wspomnień.


Ciasteczka, na które przepis dziś zaprezentuje, też mają swoją historię. Robione rano, wiezione wiele kilometrów, tylko po to, by spędzić razem kilka godzin z okazji ważnego dnia. By usiąść w świetle lamp, gdy zmrok za oknem i rozmawiać. Ciepła herbata, gorzka kawa i czekoladowe ciasteczka. A wcześniej rosół i sałatka jarzynowa. Rok temu w tym dniu mama podała flaki, parę lat wcześniej zerwałam się z wujkiem, tatą i ciotecznym bratem na piwo, jeszcze wcześniej była impreza  na której rozpijaliśmy domowe wino i zajadaliśmy paluszki. Masa wspomnień, żywych i wibrujących kolorami.
Dlatego też chyba piszę o jedzeniu, bo jest ono nośnikiem bardzo silnych wspomnień, które chcę zachować, które chcę dopieszczać i obracać w głowie raz po raz. I dla mnie na Wasabi jedzenie jest tylko dodatkiem do tego wszystkiego co przeżyłam, z kim się spotkałam i gdzie byłam.


A wracając do ciasteczek - są przepyszne. Maślane, nie za słodkie, przypominają w konsystencji shortbread. W ciemnej wersji pachną kakao i masłem, w jasnej maślano-waniliowo. Ja dodałam jeszcze wodę z kwiatów pomarańczy oraz wodę różaną by nadać im słodko-pudrowy charakter. W głowie pasuje mi dodatek lawendy albo skórki pomarańczowej a do kakaowej wersji suszonych wiśni z chilli albo podprażonych orzechów laskowych. Wariacji jest bez końca.

Rzecz ważna - robi się je w jednym naczyniu - malakser, mikser. Bez zagniatania, bez odstawiania, bez drżenia o bałagan! Cudownie!

Przepis pochodzi z książki "Nigella świątecznie", ciasteczka są jednak uniwersalne i nie trzeba świąt aby sprawić sobie przyjemność. Nigella oblewała je polewą czekoladową i obsypywała posypką, ja to pominęłam. Aby uzyskać wersję jasną i ciemną, podwajałam ilość składników. Przygotowując wersję jasną zamiast kakao dodałam zwiększyłam ilość mąki. W przepisie podaje składniki na 1 porcję.


Ciasteczka maślane świątecznej Nigelli
Źródło: Nigella świątecznie

Składniki:
250g miękkiego masła
150g drobnego cukru
40g kakao
300g mąki
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Wersja jasna:
Zamiast 40g kakao dodałam 40g mąki, Dodatkowo dodałam po jednej łyżeczce esencji waniliowej, wody z kwiatów pomarańczy i wody różanej (opcjonalnie)

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni, blachy wykładamy papierem do pieczenia.
W mikserze/melakserze umieszczamy wszystkie składniki i miksujemy aż do uzyskania jednolitej miękkiej, lepkiej masy. Ja postawiłam misę melaksera na wadze i używając tarowania dodawałem kolejne składniki a Nigella robi to tak -> klik
Z masy toczymy kulki wielkości średniego orzecha włoskiego i układamy je na blasze. Na jednej powinno zmieścić się 12 (ja upychałam po 16), tak by ciastka miały miejsce się rozlać.
Ciastka pieczemy 15 min, wyjmujemy i zostawiamy na 15 minut do przestygnięcia, po tym czasie przekładamy je na kratkę do całkowitego wystygnięcia.
Zimne ciastka przekładamy do szczelnego pojemnika i trzymamy do 5 dni...chociaż po 5 dniach to na dnie pozostają resztki zapachu i okruszki.

Smacznego!

piątek, 11 października 2013

Szybkie śniadanie na powolny poranek.

Słoik pełen domowej granoli to coś co przywraca spokój jesiennym porankom. Bezpiecznie stoi na blacie i czeka na śniadanie, drugie śniadanie czasami na deser albo kolację.
Szybkie śniadanie w wersji slow :)

Gdy tylko zobaczyłam przepis wiedziałam, że będzie dobrze. Po wstawieniu granoli do piekarnika po domu rozszedł się przepiękny słodko-orzechowy zapach, trochę jak przy pieczeniu chlebka bananowego. Natomiast gdy spróbowałam ją po wyjęciu z piekarnika (tylko lekko przestudzonej) wydała mi się ciut za mdła. Dodatek jakiś suszonych owoców był oczywisty, ale potrzebowałam czegoś jeszcze - czekolady, która nie opadała by na dno zimnego mleka :)
Dlatego też do jeszcze ciepłą granolę posypałam drobniutko posiekaną czekoladą, przemieszałam by roztapiając się pokryła płatki i orzeszki. Do zupełnie wystudzonej dodałam pół szklanki suszonych wiśni pokrojonych na mniejsze kawałki.

Co więc wyszło z tego eksperymentu? Granola przestała być bananowa, ale czuć inną niż cukrową słodych, posmak masła orzechowego jest bardzo delikatny, lekko gorzkawy tak smamo jak czekolada :) Jest pysznie, serio, to na razie moja ulubiona granola.


Bananowo-orzechowa granola z suszonymi wiśniami i czekoladą
Źródło: Food in jars

Składniki:

1/4 (cup) szklanki masła orzechowego
1/2 szklanki miodu
2 bardzo dojrzałe banany (rozgniecione)
4 szklanki płatków owsianych
1 szklanka orzeszków ziemnych (w oryginale solonych, ja użyłam zwykłych)
1/2 szklanki sezamu (zamiast ziaren słonecznika)
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 szklanki suszonych wiśni
1 tabliczka gorzkiej czekolady pokrojonej b. drobno albo startej na tarce

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni, formę do pieczenia (u mnie 30/35 cm) wykładamy papierem do pieczenia.
W misce mieszamy płatki, orzechy. W rondelku podgrzewamy masło orzechowe z miodem, gdy całość zacznie bulgotać dodajemy rozgniecione banany i cynamon. Podgrzewamy przez chwilę.
Masą zalewamy płatki, mieszamy dokładnie tak aby wszystkie płatki i orzechy pokryły się słodką i kleistą masą :)

Przekładamy do formy do pieczenia, wyrównujemy wierzch i wkłądamy do piekarnika. Pieczemy 30 minut. Jak napisała autorka bloga Food in jars granola to podstępna bestia, łatwo się przypala i wymaga częstego mieszania. Ja rozstawiłam przy piekarniku krzesło i wzięłam książkę ;)
Po 30 minutach granola jest ładnie zrumieniona i przypieczona, daje jej chwilę przestygnąć (2-3 minuty). Po tym czasie posypuje granole czekoladą i mieszam przy pomocy dwóch szpatulek tak by rozpuszczajac się pokryła wszystkie kawałki. Granola straci swój złoty i słoneczny kolor, ale zyska czekoladowego kopa ;)
Po tej operacji granola sobie stygnie, a gdy już wystygnie dodaje suszone wiśnie, które kroję na mniejsze kawałeczki (wolę mniejsze kawałki spotykane częściej).

 I gotowe :)

Smacznego!




czwartek, 22 sierpnia 2013

Pada! Spokojnie, jest czekolada :)


Pierwszy chłodny i deszczowy dzień tego lata wymagał specjalnych środków. W pracy walczyłam z sennością, w drodze do domu brnęłam przez kałuże na nierównych chodnikach, przemykałam pomiędzy parasolami, walczyłam z wiatrem i cierpiałam przez przemoczone buty.
To nie był dobry dzień na przedłużającą się podróż do domu. To był dzień, który wymagał specjalnych środków.
Zmarznięta, skulona w środku dopadłam domu, kanapy, koca i ciepłych skarpet. Przygarnęłam psa jak termofor i oddałam się błogiemu zagrzewaniu. Potrzebowałam ciepła i przytulnej przestrzeni.. W naszym domu, o wiecznie otwartych oknach, pachniało deszczem, liśćmi i zbliżającą się jesienią. Potrzebowałam dopełnić albo odmienić ten zapach.
Już w tramwaju wymyśliłam, że dom będzie pachniał czekoladą i orzechami, a zamiast świeczki czy potpourri do piekarnika wstawię ciasto.

Mój wybór padł na najbardziej podstawowy i najprostszy przepis jaki znam. Prostszy i mniej bałaganiarski niż muffinki. Jedna miska, jedna łyżka, jeden garnek w którym podgrzejemy wodę. Przyda się oczywiście waga i może jakaś miarka (chociaż u mnie się obeszło, wszystko odmierzałam od razu do jednego naczynia).
Podstawowy przepis na brownie z książki Hummingird Bakery. Kilka składników i moment mieszania. Z rozpędu wzbogaciłam ciasto orzechami włoskimi i dokonałam jednej niewielkiej zmiany. W domu zabrakło mi gorzkiej czekolady, ratowałam się więc mleczną, by ciasto nie było zbyt słodkie ograniczyłam ilość cukru a część mąki (30g) podmieniłam na gorzkie kakao.

Ciasto wyszło wspaniałe, inne niż moje inne brownie - to z solonym karmelem czy orzechami, o serniko-brownie nie wspominając. Bliskie składem i proporcjami temu, o którym pisała kiedyś Monika -> klik. Bardzo płaskie, bardzo czekoladowe, ma z wierzchu przepyszną skorupkę a wnętrze ciągnące i wilgotne. Zazwyczaj, nastawionemu trochę na nie do czekoladowych wypieków, Panu B, bardzo bardzo smakowało. Mi w konsystencji i smaku przypomina proste ciasteczka czekoladowe na bazie białek.


Tradycyjne brownie z Hummingbird Bakery
Źródło: The Hummingbird Bakery Cookbook

Składniki:
200g gorzkiej czekolady
175g masła
325g drobnego cukru (wg mnie jest to strasznie dużo, bez mlecznej czekolady i tak bym ograniczała jego ilość)
130g mąki
3 jajka
Duża garść z grubsza posiekanych orzechów włoskich (mój dodatek)
Do ozdoby – cukier puder

Przygotowanie
Piekarnik rozgdzewamy do 175 stopni. Blachę do pieczenia o wymiarach a 33 x 23 x 5cm (u mnie 24 x 24) wykładamy papierem do pieczenia.

W kąpieli wodnej rozpuszczamy masło razem z czekoladą. Gdy czekolada się roztopi i połączy z masłem dodajemy cukier – mieszamy dokładnie. Następnie dodajemy mąke – mieszamy dokładnie. Dodajemy jajka (ja dodawałam po jednym, choć w przepisie o tym nie wspominaja) i mieszamy aż do uzyskania gładkiej masy.

Ciasto przelewamy do blachy do przygotowanej pieczenia. Jeśli mamy taki kaprys, posypujemy orzechami, kawałkami czekolady albo owocami.
Pieczemy 30 do 35 min. Ja w 25 minucie sprawdziłam czy ciasto jest gotowe i okazało się że tak.

Odstawiamy na na kratkę by przestygło. Wystudzone kroimy na kawałki i podajemy ze szklaną mleka albo gorzką kawą.

Smacznego!

P.S. Miała być dziś sesja zdjęciowa. Okazało się jednak, że nie ma czego fotografować. Wrzucam więc wczorajszen"kolacyjne" zdjęcie :)

niedziela, 14 lipca 2013

Wpis sentymentalny - mieć znowu 5 lat :)

Tak na chwilę, tak na momencik, mieć 5 lat. Przed sobą niekończące się wakacje, dni wypełnione bieganiem na bosaka, łapaniem żab i jaszczurek, ganianiem kur, robieniem babek z piasku. Kłótnie z rodzeństwem przeplatać zgodnym jedzeniem czerwonych porzeczek z krzaka i wyjadaniem maku prosto z makówki (to chyba dziś zabronione). Popołudniową drzemkę spędzać w cieniu, gdy babcia/mama/tata czyta "Dzieci z Bullerbyn", "W pustyni i w puszczy" albo "Księgę dżungli". Wieczorem iść do cioci, po mleko prosto od krowy. A gdy dorośli oglądają "Dynastię" poganiać się z kuzynami, pobrudzić czystą sukienkę i wrócić do domu z otartym kolanem. Zasypiać w połowie słowa i budzić się z czystą i spokojną głową.

buraczki od Pani Basi i Pana Kazia

Tak na chwilę, choćby we śnie...mieć znowu 5 lat.

Mam takie potrawy, które w magiczny sposób cofają mnie do dzieciństwa. Wspomnienie o nich otwiera odpowiednie szufladki w głowie. Parzaki z jagodami - wieczorne podróże po mleko, bieganie z kuzynami i spijanie jeszcze ciepłej śmietanki "od wściekłej krowy", ciasto z rabarbarem - prodiż, babcia Cz i czytanie książek po zacienionej części domu, a do tego herbata miętowa - słodka, lepka i zimna. Kanapki z polędwicą, zupa szczawiowa, pierogi i pyzy z serem, mogłabym wymieniać dalej - śliniąc się i uśmiechając. To cała masa wspomnień i emocji, które nie tylko wywołują głód i głupkowaty uśmiech. To chwile gdy uświadamiam sobie, że już nie biegamy na bosaka a babcie nie straszą nas diabłem w studni, że "to se nie vrati" i że bliżej nam do bycia rodzicami niż dziećmi.

Inne okno, inny widok - ten sam dom, ta sama energia.

Ten weekend był szczególny pod wieloma względami. W ten weekend zabawiłam się w córkę i wnuczkę i z pełną premedytacją wepchnęłam mamę i babcię do kuchni. Był rosół i był barszcz i właśnie o tym drugim dziś będzie.

To nie jest wykwintne i odkrywcze danie, to prawdopodobnie nie jest nawet "najsmaczniejsze" na świecie danie. Jest to jednak dokładnie ten smak, który odkrywaliśmy z braćmi gdy mieliśmy swoje 2, 3 czy 5 lat. Siedzieliśmy przy stole, siłą do niego zaciągnięci, zmordowani, rozpaleni słońcem i ani trochę głodni. Buzie nam się nie zamykały, aż pojawiał się on - barszcz z ziemniakami. Robiła go prababcia a my pochłanialiśmy jeden talerza a następnie dokładkę. Dorośli kręcili głowami, że tyle potrafimy zjeść. Stół stał pod oknem, mieściły się przy nim 3 osoby, w oknie była firanka a widok był (jest) na dom sąsiada.

Jedyne zdjęcie barszczu (niestety bez skwarek)

Barszcze czerwony zabielany.
Źródło: prababcia Stefa, babcie Czesia i Halinka :)

Składniki 
siłą wyciągnięte i ustalone proporcje. Całość na oko i doświadczenie.

1 kg obranych buraków
1.5 litra wody
1 łyżka* octu spirytusowego (tak, tak, nie jabłkowy, nie winny, spirytusowy!)
0,5 łyżeczki** soli
cukier do smaku
1 opakowanie śmietany 18% (w oryginale była lekko kwaśna, zbierana z bański)
szczypta mąki pszennej (aby się nie zważyła śmietana)

Jako dodatki: gotowane ziemniaki - utłuczone, skwarki albo z braku skwarek zrumieniona cebulka.

Przygotowanie
Obrane buraki kroimy w słupki albo w plastry. Wkładamy do garnka, zalewamy wodą. Gotujemy na bardzo, bardzo małym ogniu około godziny. Pamiętamy by się buraki za mocno nie gotowały, bo zbrązowieją, zdejmyjemy szumowiny gdy się pojawią. Gdy buraki będą miękkie dodajemy sól i ocet - jednocześnie. Nie mieszamy (nie wiem dlaczego, ale dopytam). Czekamy aż barszcz naciągnie smakiem, sprawdzamy (wtedy już chyba można zamieszać) czy nam smakuje, dodajemy wg uznania octu, soli czy cukru.
W miseczce łączymy śmietanę z mąką, hartujemy ją chochelką gorącego barszczu. Wlewamy śmietanę do gotującego się (na bardzo małym ogniu) barszczu, chwilę odczekujemy i możemy jeść.

Podanie: na środek talerza nakładamy ziemniaki, zalewamy barszczem (tak by cześć ziemniaków pozostała nietknięta - nie chodzi tu o względy estetyczne a smakowe), na koniec posypujemy ziemniaki skwarkami (nie mogą nasiąknąć barszczem, mają pozostać chrupiące).
Jemy i cofamy się o 28 lat :)

*/** - do smaku i na oko. Po długich rozmowach babcia przy pomocy mamy ustaliły, że zacząć należy od takiej ilości, a potem dodawać do smaku. Dla mniej odważnych - zacznijcie od połowy tego co napisałam :).

środa, 29 maja 2013

Irish Cream.

BURZA!

Prawdziwa z rozdzierającymi niebo grzmotami, przecinającymi chmury błyskawicami i lejacym się strugami deszczem. W domu jest ciepło, sucho i jasno od zapalonych lamp. Bezpiecznie i spokojnie. Pies wpatruje się w balkonowe okno, jak w film sensacyjny, a ja klikam te litery.
Siedząc na własnej kanapie, wiedząc, że wszyscy których kocham pozawijali do portów, rozkoszuję się chwilą. Wsłuchuję się w szum wiatru i deszczu, otwieram okno aby wiat wwiewał zapach ozonu. Nie zmienia to jednak faktu, że darzę ją ogromnych szacunkiem i (choć trudno powiedzieć skąd to mam) odczuwam przed nią lęk.

Przypomina mi się inny burzowy wieczór, pierwszy w tym sezonie. Bezkresne pola Suwalszczyzny, kominek i przeurocza rozmowa w cudnym towarzystwie. Do kompletu 3 psy, 2 koty. To był cudowny wieczór, a właściwie cały weekend.
Weekend, którego powtórka miała się dziać właśnie w tej chwili. O tej porze byłabym pewnie koło Łomży albo już za (zależy od korków w Warszawie i Markach), a może dojeżdżalibyśmy do Augustowa, by zaraz skręcić w ciemny, stary i przepiękny las.
Cóż. Los chciał inaczej, ciepły dom, własna kanapa i pies z zapaleniem gardła i temperaturą (sama nie wierzę w to co piszę).
Nie ma co popadać w smutki, należy zaparzyć kubek herbaty i powspominać cudne towarzystwo i smak pysznego likiery domowej roboty (który obok wina towarzyszył rozmowom).

W końcu środa jest piątkiem, przed 4 dniowym weekendem :)

Kieliszki międzypokoleniowe - Babcia, Mama i ja :)

Jeśli chodzi o irish cream, to kocham go miłością wielką ;) najbardziej w pełnej szklance z kostką lodu, albo na lodach lub owocach w formie szybkiego deseru. Kocham go tak bardzo, że jak tylko butelka pojawia się w domu, to zaraz znika. A teraz mam sposób na znikający przysmak. Kilka składników w lodówce, do blendera, potem przelać do butelki i gotowe. Zaznaczyć trzeba, że cena 1 litra tak przygotowanego likieru jest ułamkiem tego co należałoby zapłacić w sklepie za "markową" butelkę.

Co prawda staje się lepsze z każdym dniem spędzonym w lodówce....ale dla spragnionych, można delektować się od razu ;)



Likier Irish cream
Źródło: Home Made: Winter

Składniki
około 1 litra

200 ml śmietany 30% lub 36%
400 ml słodzonego mleka skondensowanego (1 puszka)
300 ml irlandziej whisky
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
2 łyżku białego syropu czekoladowego (u mnie był Monini)

Przygotowanie

Wszystkie składniki wlewamy do blendera i miksujemy aż do uzyskania gładkiej i jednolitej konsystencji.
Przelewamy do czystej buletki, zakręcamy. Odstawiamy do lodówki.
Można oczywiście pić od razu, ale dzień lub noc w lodówce dodają likierowi charakteru i pozwalają się smakom połączyć.

O to cała sztuka. Przed podaniem potrząsnąć butelką.
W lodówce likier może stać do 2 miesięcy.

Na zdrowie :)


wtorek, 21 maja 2013

Wołowina po chińsku ze szparagami

Po tak długiej nieobecności, prosty i szybki przepis. Z ulubionym elementem wiosennego sezonu - szparagami. Jak już kiedyś pisałam to właśnie one sprawiają, że po pracy gnam na bazarek albo rano zaczepiam Pana z warzywniaka (nim biedny zdąży rozpakować samochód).
Nie lubię zbytnio maltretować szparagów -  przygotowane na parze, krótko gotowane to jest to. Dodaje je w śniadaniowej wersji do omletów czy jajecznicy, albo na kolację z jajkiem w koszulce. Ostatnio okazało się, że świetnie pasują do pieczonych ziemniaków, wędzonego na ciepło łososia i delikatnego winegretu - cudna sałatka w sam raz do zabrania do pracy. Rzadko je grilluje czy piekę - mam wrażenie, że takie ich potraktowanie odbiera im świeżość (chociaż zapiekane na pizzy czy zawinięte w boczek, od czasu do czasu, dlaczego nie).

Wołowinę z brokułami na podstawie której dziś przygotowałam wersję szparagową przygotowywałam już wielokrotnie. Robię właściwie na oko, modyfikując często przepis - dodaje papryczki chilli, imbir, orzeszki ziemne czy nerkowce. Podwajam ilość sosu. Wołowinę zamieniam na wieprzowinę, kurczaka albo krewetki. Zdarza się, że zostawiam same warzywa - fasolka szparagowa, szpinak, cukinia itd.
Wersja ze szparagami wydaje mi się bardziej wyrazista - ich gorzkawy smak dobrze sprawuje się przy słono słodkim sosie.

Sos - ograniczając ilość wody z skrobią kukurydzianą - jest super dresingiem do warzyw. Gotuje warzywa na parze, a w tym samym czasie w rondelku podgrzewam składniki sosu (doprawiam wg uznania imbirem, chilli, kroplą octu czy oleju sezamowego) i dodaje do niego pół łyżki skrobi rozpuszczonej w połowie szklanki zimnej wody. Gotuje chwilę, dodaje szczypiorek, uprażony sezam lub orzeszki. Polewam warzywa - NIEBO!



Wołowina po chińsku ze szparagami
Żródło: Monikucha

Składniki:
  • 350g  wołowiny
  • pęczek zielonych szparagów (z odłamanymi końcówkami, umyte)
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 szklanka oleju + 4 łyżki
  • 1/2  szklanka wody
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1/2 łyżeczki cukru
Marynata:
  • 1 łyżka octu ryżowego
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka sosu sojowego
  • 1 łyżka wody
  • 1 łyżka  skrobi  kukurydzianej
Sos:
  • 2 łyżki sosu ostrygowego
  • 1 łyżka jasnego sosu sojowego
  • 1 łyżka ciemnego sosu sojowego
  • 1 płaska łyżka skrobi kukurydzianej rozpuszczona w szklance wody (w przepisie u Moniki jest łyżka - dla mnie to za mało)
Przygotowanie: 30 minut, gotowanie: 10 minut

Wołowinę kroimy na podłużne paski (na cienkie paski najlepiej kroi mi się lekko zmrożone mięso). Przygotowujemy marynatę, pamiętając, aby skrobię dodać na samym końcu.  Mięso trzymamy w  marynacie przez 30 minut. 

W tym czasie możemy przygotować sos.  Sos ostrygowy i oba sosy sosjowe mieszamy w jednej szklance, skrobie z wodą w drugiej. Obie szklanki odkładamy na bok.  
Odkrajmy główkę szparagów, pozostałą część kroimy w 2 cm kawałki (mniejsze/większe jak lubimy). Miażdżymy czosnek.

Podgrzewamy wok i dodajemy szklankę oleju. Kiedy olej nabierze temperatury (ok 150°C) dodajemy mięso. Przez pierwsze 30-40 sekund nie ruszamy mięsa, pozwalamy aby kawałki swobodnie pływamy w woku (podobno takie blanszowanie w oleju jest sekretem miękkości i soczystości mięsa). Po tym czasie mieszamy mięso oddzielając  poszczególne kawałki od siebie.  Kiedy tylko wołowina zmieni kolor ( będzie już prawie ugotowana) wyławiamy ją i osuszamy na ręczniku papierowym . Cały proces nie powinnien zająć więcej niż 2 minuty.  Olej odlewamy do słoika i czyścimy wok ręcznikiem papierowym.
Do woka wlewamy 2 łyżki oleju.  Kiedy olej się nagrzeje wrzucamy czosnek i mieszamy intesywnie przez 30-40 sekund. Dodajemy pokrojone na kawałki nóżki szparagów (główki cierpliwie czekają), posypujemy je solą i cukrem i mieszamy dość intesywnie przez 1 minute. Jeżeli trzeba, to zmniejszamy ogien, aby się nic nie przypaliło. Dolewamy 1/2 szklanki wody, przykrywamy i gotujemy przez 3/4 minuty, po tym czasie dodajemy główki szparagów i gotujemy jeszcze 1 minutę. Odcedzamy. Czyścimy wok ręcznikiem papierowym.
Dodajemy 2 łyżeczki oleju i rozgrzewamy. Dodajemy szparagi i wołowinę. Dodajemy wymieszane w szklance sosy i skrobię kukurydzianą z wodą. Wszystko razem intensywnie mieszamy, aż zgęstnieje. Serwujemy z ryżem albo  makaronem.

(Od Moniki - Dla urozmaicenia można dodać cebulę i marchew. Gotujemy je wtedy razem z brokułami. Można też dodać kiełki fasoli mung, które ja dodaje praktycznie do każdego chińskiego dania)

Smacznego!

niedziela, 7 kwietnia 2013

Ulubione chlebki indyjskie i curry z kurczaka.

Wieki temu byliśmy z B w Berlinie (chyba pora na kolejne odwiedziny). Schodziliśmy go wszerz i wzdłuż, praktycznie nie zahaczając o zabytki czy miejsca kultury. Włóczyliśmy się uliczkami Mitte. Kreuzberg, Charlottenburg czy Plenzlauer Berg . Przesiadywaliśmy w parkach i zatrzymywaliśmy się w piwiarniach, kawiarniach, restauracjach i barach szybkiej obsługi. Było lato i było pięknie, a my mieliśmy cudne towarzystwo, złożone z samych psychologów. Mieszkaliśmy w dalekim od centrum Grunewald, w wielkim opustoszałym hostelu. Po drodze z i do kolejki mijaliśmy wiecznie czynną stację benzynową (z niedostępnymi u nas wtedy i tańszymi niż u nas teraz lodami Haagen Dazs i colą waniliową) i czynną całą noc budkę z pizzą. Bar był turecki, pizza zawsze świeża, prosta i pyszna. A my kupowaliśmy ją na późną kolację albo na na śniadanie. Były to też nieśmiałe początki mojego fioła kulinarnego i Berlin (w porównaniu do nudnej wtedy Warszawy) był odkryciem totalnym, taka różnorodność, tyle możliwości.
Kalejdoskop narodowości a co za tym idzie kuchni. Co chwila jakiś bar czy restauracja przykuwały nasz wzrok, wchodziliśmy do środka, zamawialiśmy hummus, pho, kiełbaski z sałatką ziemniaczaną, kebaby, pierogi, a dalej w kawiarni ciasteczko, lody, mrożony jogurt.
Tylko oszczędzaniu na komunikacji miejskiej i przechodzonych dzięki temu kilometrach, nie przyjechaliśmy do domu z dodatkowymi kilogramami.

W trakcie jednego kulinarnego rajdu szliśmy zapomnianą uliczką za wyspą muzeów, a jeszcze przed wejściem w imprezowy klimat Mitte. Po lewej stronie podświetlany szyld zapraszał na indyjską kuchnię...a że byliśmy głodni to weszliśmy.
To było moje pierwsze zetknięcie z (powiedzmy) autentyczną kuchnią indyjską. Wszędzie pachniało ghee, kolendrą, kurkumą i ostrymi przyprawami. W środku było sporo ludzi, jak na tak zapomnianą okolice. To pierwsze doświadczenie z mutton madras i chicken vindaloo musiałam popić, a właściwie zalać, morzem mangowego lassi i przegryźć puszystymi chlebkami smażonymi na głębokim tłuszczu. Smak tych chlebków prześladował nas długi czas. Szukając próbowaliśmy wszystkich, które serwują restauracje, ale nie był to ani naan, ani paratha ani nawet puri. Po dłuższych poszukiwaniach okazało się, że jest to bhatura (spotykana także pod nazwą bhatoora albo batoora). Chlebek pochodzi z północnej części Indii, smażony jest na głębokim tłuszczu a jego pulchność można uzyskać za pomocą drożdży lub proszku do pieczenia. Bhature na drożdżach robiłam jakiś czas temu i jest dokładnie tym co jedliśmy w Berlinie - puszyste ciasto, pachnące ghee na którym się smażyło - w konsystencji i smaku zbliżone do langos'y, ale lżejsze. Dziś postanowiłam spróbować przepis na proszku do pieczenia. Wśród wielu dostępnych wybrałam ten, który wymagał najmniej zachodu :)
Okazały się cudnie delikatne, leciutkie. Tak dobre, że obawiam się ich powtórki jeszcze w tym tygodniu.

Do chlebków przygotowałam curry z kurczaka wg przepisu z książki Bill's Everyday Asian. W oryginalnym przepisie jest to dość łagodny sos, ja jednak na prośbę Bartka wzmocniłam go 1 porządna łyżkę czerwonej pasty curry. Była moc, drobne łzy w oczach (moich) i duży kubek jogurtu po jedzeniu. Dla Bartka było w sam raz :)


Smażony chlebek indyjski - Bhatura
Źródło: -> TU

Składniki*
zrobiłam z połowy porcji, wyszło 8 sztuk.
500 gr mąki pszennej
100 gr semoliny (opcjonalnie, gdy nie mamy zastępujemy zwykłą mąką)
100 gr jogurtu
3/4 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 łyżki oleju - użyłam ghee
Letnia woda
Olej do smażenia.

Przygotowanie

Obie mąki, proszek do pieczenia, sól, cukier przesiewamy do miski. Dodajemy 2 łyżki oleju, jogurt i mieszamy. Zaczynamy dodawać letnią wodę (u mnie około 0,5 szklanki), powoli tak aby uzyskać miękkie, nie lepiące się ciasto.
Zagniecione ciasto zostawiamy w misce, przykrywamy folią i zostawiamy na 2lub 3 godziny w ciepłym miejscu. Jeśli nam się spieszy ciasto będzie gotowe po 45 minutach.
Po tym czasie ciasto staje się miękkie, elastyczne, pozwala się formować i wałkować bez podsypywania mąk.
W głębokim garnku/ patelni rozgrzewamy olej (2 - 3 cm głębokości). Ja wybieram mniejszy garnek, smażę po 1 sztuce.
Ciasto dzielimy na małe porcje i formujemy o kulki (wielkości dużego orzecha włoskiego). Każdą kulkę rozwałkowujemy na placek o grubości 2 mm ( mi wychodziła średnica 10/13 cm). Placek nie powinien być za grupy. Placku wrzucamy na gorący olej,najpierw opadną na dno by po chwili wypłynąć. Po wypłynięciu placuszki polewamy delikatnie tłuszczem - puszą się wtedy i rosną.Po dosłownie kilku sekundach przerzucamy urośnięte chlebki na drugą stronę. Wyjmujemy i wykładamy na wyłożony papierem talerz. Podobnie postępujemy z kolejnymi plackami.

 

Curry z kurczaka z orzechami nerkowca
Źródło: B. Granger, Bill's Everyday Asian

Składniki
20g masła (użyłam ghee)
1 łyżka oleju (pominęłam, ponieważ punkt wyżej)
2 posiekane czerwone cebule
1 łyżeczka soli morskiej
3 drobno posiekane ząbki czosnku
1 łyżka imbiru pokrojonego w drobne słupki
1-2 zielone papryczki chilli drob
2 łyżki curry w proszku
400g puszka pokrojonych pomidorów
1,5 kg kurczaka pokrojonego na kawałki (u mnie piersi i udka bez skórek)
2 łyżeczki cukru
250 ml jogurtu naturalnego
155 gr orzechów nerkowaca (podpieczone i zmielone)
2 łyżeczki sosu rybnego

mój dodatek - duża łyżka czerwonej pasty curry.

Do podania - indyjskie chlebki, ryż i liście kolendry do posypania.

Przygotowanie
Na rozgrzany tłuszcz wrzucamy cebulę, solimy i smażymy na małym ogniu przez około 5-6 minut. Po tym czasie dodajemy imbir, czosnek, papryczki chilli oraz curry w proszku (ja dodałam w tym momencie moją łyżkę pasty curry). Smażymy przez 2 minuty cały czas mieszając. Dodajemy pomidory, kurczaka, cukier i dusimy przez 25 do 30 minut pod przykryciem na małym ogniu. Od czasu do czasu mieszamy.

Po tym czasie dodajemy jogurt, zmielone nerkowce i sos rybny. Gotujemy kolejne 5 minut.

Podajemy z ulubionym dodatkiem i kolendrą.

Smacznego!
 



* W przepisie z linku są magiczne słowa, które w pierwszej chwili bardzo mnie zaniepokoiły. Chwila w internecie i już wszystko jasne :)
Maida - mąka pszenna, zbliżona do naszej zwykłej białej mąki
Rawa (sooji) - semolina
Cured - indyjski jogurt
Dodatkowo uwaga - smażyłam swoje chlebki na oleju roślinnym z dodatkiem jednej czubatej łyżki ghee (dla zapachu i smaku). Dodałam też goi do ciasta w miejscu gdzie jest mowa o oleju. Ja po prostu uwielbiam ten zapach.
Ghee można zrobić samemu w domu, można kupić w sklepach z kuchnią azjatycką, ale dowiedziałam się, od dobrego źródła, że masła klaowane produkcji polskiej też są bardzo ok (nie tylko cenowo) :)

niedziela, 17 marca 2013

Zaskakujący budyń czekoladowy :)


Jedzenie śniadań przed wyjściem z domu to pierwsze nie_postanowienie noworoczne, którego udało mi się dotrzymać. Kolejny plan jest trudniejszy, bo mówi o 5 małych posiłkach dziennie. Z jego realizacją bywa trudno, bo 3 z 5 posiłków przypadają na czas gdy jestem w pracy. Nie poddaje się, szukam rozwiązań, które mi to ułatwią, bo ja i moje ciało zdecydowanie odnajdujemy się w tym rytmie. Wracając do śniadań. Nie jestem święta i nie zawsze jem zdrowo i pożywnie, czasami jest to kanapka, czasami owoc i jogurt, płatki z musli, ale i dwa ciasteczka popite mlekiem a czasami coś z kolacji złapanego w przelocie. Ważne by, przed przekręceniem klucza w zamku, zjeść. Inaczej, docierając do pracy o 9 umieram, a o 11:00 rzucam się na automat z batonikami i cały plan 5 posiłków dziennie się sypie. 


Ważnym śniadaniowym hitem są koktajle. I nie chodzi mi tu o lekkie czysto owocowe napoje, a o gęstsze, cięższe i treściwsze smoothie, które wystarczają na poranny rozruch i dają energię na 4 pierwsze godziny dnia. Zaczęło się od mlecznego z masłem orzechowym wg Nigelli Lawson. Potem potoczyło się już z górki - najczęściej są słodkie i bardzo gęste, na bazie mleka lub jogurtu, wypełnione skarbami takimi jak owoce, orzechy, jagody goji, daktyle, sezam czy siemię lniane. Często z dodatkiem otrębów albo płatków owsianych. Taka szklanka "chodzi" ze mną po całym domu i towarzyszy w porannych przygotowaniach.
Ostatnio metodą "koktajlową" zrobiłam mus czekoladowy na bazie banana i awokado - pyszny, i treściwy, bez śmietanowo-jajecznego ciężaru. Mocno czekoladowy a jednocześnie owocowo-świeży. Dla mnie cudo :) Podaję przepis na czysty bez dodatków, ale zasadne wydaje mi się dodanie cynamonu lub imbir, paru daktyli zamiast miodu, czy kilku prażonych orzechów dla chrupkości.


"Budyń" czekoladowy 

Składniki 
2 b. duże porcje

2 banany
1 duże, miękkie i dojrzałe awokado
0,5 szklanki mleka krowiego lub roślinnego (albo tyle by otrzymać odpowiadającą nam gęstość)
4 łyżki gorzkiego kakao (u mnie łyżki z górką)

opcjonalnie
miód/cukier trzcinowy/syrop z agawy do smaku jeśli potrzeba
prażone orzeszki do posypania

Przygotowanie
Wszystkie składniki wkładamy do blendera i miksujemy. Mleko dodajemy partiami tak aby uzyskać odpowiadającą nam gęstość.
Jeśli potrzeba dosładzamy.
Posypujemy prażonymi orzechami (albo i nie).

Smacznego!


środa, 6 marca 2013

Domowe lody. Bez kręcenia.

Pediatra w przychodni na ul. Paca to ważna postać mojego dzieciństwa. Choć nie byłam chorowitym dzieckiem i rzadko odwiedzałam przychodnię, to Pani doktor i tak zapadła mi w pamięć. Dlaczego? A dlatego, że nie przepisywała właściwie lekarstw, kazała mnie poić syropem z cebuli, płukać gardło sodą i jeść zimą lody. Oj! czyż można mieć lepszego lekarza w wieku 5 lat? Aby było jeszcze ciekawiej Pani doktor miała zwyczaj przegryzania ziarenek kawy (ot tak, zamiast chrupek czy gumy do żucia), dzięki czemu w gabinecie pachniało kawiarnią a nie przychodnia.

Jeśli chodzi o lody, to poza tymi na wsi, o których już wspominałam, doskonale pamiętam Kulę Lodową (czy ktoś poza mną to jeszcze pamięta?) !. Po wielką lodową kulę, szczelnie zapakowaną w sreberko, jeździło się do lodziarni Hortex'u. My jeździliśmy do tej przy starym kinie Praha. Dziś już nie ma tej lodziarni, nie ma też chyba lodowych bomb. Wielka szkoda, bo deser nie tylko był pyszny* ale i spektakularny - wielki, krojony na pół, ćwirtki albo cały a potem na porcje. W domu to był cały rytuał i kłótnia o większy kawałek.
Ale dziś można coś, o czym nie śniło mi się gdy byłam dzieckiem. Dziś mogę sobie sama "ukręcić" lody. Zresztą to kręcenie, to też przesada. Bo wystarczy zmiksować razem kilka składników, zostawić w spokoju na 6 godzin, jeszcze lepiej na całą noc i lody gotowe.



W niedziele rano zrobiłam lody waniliowe i czekoladowe. W 20 minut miałam w zamrażalniku dwa pojemniki i posprzątaną po całej przygodzie kuchnię.
O przepisie na lody bez maszynki przypomniała mi swoim wpisem Ania z Strawberries from Poland. Czekoladowe przygotowałam wg przepisu znalezionego w internecie i spisanego na karteczce, a waniliowe zmieniając recepturę Nigelli Lawson i w miejsce likieru kawowego i kawy dodałam ekstrakt waniliowy i ziarenka wanilii.
Lody waniliowe są cudnie waniliowe, z ziarenkami delikatnie wyczuwalnymi na języku, o kremowej i lekkiej konsystencji. Troszkę przypominają mi dobrze napowietrzone lody na patyku, tylko że w odróżnieniu od tych kupnych nie trzymają tak formy i ciut szybciej się topią. Czekoladowe za to są bogate, cięższe ale nadal puszyste, sycące, jak zamrożony mus czekoladowy - boskie! Nawet po całej nocy w lodówce obydwa smaki są łatwe do nakładania, zapewne dzięki alkoholowemu dodatkowi (domowy ekstrakt waniliowy na procentach).

 
Lody waniliowe bez kręcenia
Źródło: Nigellisima N. Lawson, po tym jak pozazdrościłam Ani.

Składniki
300 ml śmietanki kremówki
175 g mleka skondensowanego słodzonego
Ziarenka z 1 laski wanilii
2 łyżki domowego ekstraktu z wanilii (takiego na alkoholu). Albo innego alkoholu.

Przygotowanie

Śmietanę ubijam na puszystą masę razem z ziarnami wanilii, powoli dodaję mleko skondensowane. Na koniec delikatnie mieszam z ekstraktem waniliowym/alkohol. Przekładam do hermetycznego pudełka i wstawiam do zamrażarki na 6 godzin, a jeszcze lepiej na całą noc.

Lody czekoladowe także bez mieszania.
Źródło: No-Churn Cocolate Ice Cream

Składniki
150 g połamanej czekolady deserowej** (dałam pół na pół gorzkiej i mlecznej)

0.5 szklanki słodzonego skondensowanego mleka
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
Ziarenka z 1 laski wanilii
Szczypta soli
1,25 szklanki zimnej śmietany kremówki

Przygotowanie
W garnuszku o grubym dnie podgrzewamy mleko skondensowane z połamaną czekoladą. Podgrzewamy powoli, do momentu kiedy czekolada się nie rozpuści. Mieszamy aby nie przywarła do dna. Do rozpuszczonej w mleku czekolady dodajemy ekstrakt waniliowy oraz sól. Zajmuje dosłownie chwile, ale jak ktoś chce, to całą operację można przeprowadzić w kuchence mikrofalowej.
Odstawiamy z boku aby przestygło.

Śmietanę z ziarenkami wanilii ubijamy aż do uzyskania puszystej ale nie sztywnej bitej śmietany.
1/3 ubitej śmietany dodajemy do masy czekoladowej i energicznie mieszamy - masa stanie się lżejsza i łatwiej będzie połączyć ją z pozostałą śmietaną. Gdy wmieszamy 1/3 dodajemy resztę śmietany i delikatnie mieszamy do momentu połączenia się składników.

Przekładamy do hermetycznego pojemnika i zostawiamy na 6 godzin, a najlepiej na całą noc. Tak przygotowane lody mogą pozostać w lodówce 2 tygodnie (ale, kto by wytrzymał z takimi lodami 2 tygodnie!!!!)

Podajemy bez wcześniejszego wyjmowania, bo nawet dobrze zmrożone lody nakładają się bezproblemowo.

Smacznego!
I pamiętajcie, najzdrowiej jeść lody gdy na dworze zimno!!! :)



* a może nie był pyszny i jest to tylko magia wspomnień.
** w przepisie było 4 oz, czyli około 113 gramów, dodałam więcej - nie będę ograniczać się z czekoladą.

niedziela, 10 lutego 2013

Sernik nowojorski.

Nie będzie o pączkach, nie będzie o faworkach, będzie o serniku. Pysznym, lekkim i kremowym. Takim co robi się chwila moment. Do serników podchodziłam z wielką nieśmiałością. W historiach rodzinnych przewijało się, że zrobienie dobrego sernika to nie byle wyczyn - by nie opadł, nie przypalił się, nie popękał. Brzmiało groźnie, może nie tak bardzo jak w przypadku drożdżowego, ale wystarczająco bym nie miała dłuższy czas ochoty na podejmowanie prób. W dodatku to nie było moje ulubione ciasto, więc zupełnie nie miałam ochoty próbować. Aż do tego czekoladowego, zupełnie inny sernik niż te znane mi dotychczas - kremowy, mazisty, konkretny ale lekki. Sycący. Boski.
Na ostatkowe rodzinne spotkanie potrzebowałam deseru, który po pierwsze można zrobić wcześniej, po drugie można zrobić szybko, po trzecie będzie to coś czego jeszcze nie robiłam. Przeglądanie "deserowych" książek kucharskich rozpoczęłam i zakończyłam na "The hummingbird bekery cookbook". Robiłam z tej książki sernik bananowy bez pieczenia (wielokrotnie) i czekoladowy (także nowojorski), dodatkowo ciasteczka i brownie. Wszystko strzały w 10tkę. Na liście na amazonie kolejne książki z tej piekarni czekają na styczniową pensję :)



Sernik zrobiłam na zmodyfikowanym spodzie z przepisu na sernik czekoladowy. Dodałam do ciasta 50g zmielonych podprażonych orzechów laskowych, zamiast części herbatników. Dodatkowo zamiast łyżeczki ekstraktu z wanilii dodałam ziarenka z 2 laseczek wanilii. 
Poniżej podaje przepis na spód z oryginału.

Sernik nowojorski
Źródło:  The hummingbird bekery cookbook

Składniki:

Masa sernikowa:
900g serka śmietankowego (użyłam 3 razy mielonego twarogu)
190 g drobnego cukru
1łyżeczka ekstraktu waniliowego
4 jajka

Spód:
140g mąki
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
50g drobnego cukru
50g masła
1 żółtko

Tortownica 23cm, natłuszczona i wyłożona papierem.


Przygotowanie:

Najpierw spód.
Piekarnik rozgrzewamy do 150 stopni.
W misce łączymy mąkę, proszek do pieczenia, cukier i masło. Łyżką, rękoma lub za pomocą malaksera łączymy/rozdrabniamy aż do uzyskania konsystencji mokrego piasku. Na końcu dodajemy żółtko i mieszamy nadal aż do połączenia się składników, ciasto będzie miało konsystencje b. mokrego piasku. Wysypujemy na wyłożoną papierem na dnie tortownice, ugniatamy ręką albo łyżką i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na 20-25 min, do uzyskania złotej barwy.

Upieczony spód wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy by przestygł.

Gdy spód stygnie przygotowujemy masę serową.
Ser, cukier i wanilie ubijamy na wolnych obrotach mikserem aż do uzyskania gładkiej i jednolitej masy.  Dodajemy po jednym jajku, dodając kolejne dopiero jak poprzednie połączy się dobrze z masą serową. Miksując sprawdzamy czy część masy nie zostaje na ściankach miski, albo dnie. Jeśli tak się dzieje, zbieramy szpatułką. Po dodaniu ostatniego jajka możemy mikser nastawić na większe obroty aby wtłoczyć więcej powietrza, ale tylko przez chwile nie dłuzej.
Miksujemy aż do uzyskania kremowej i gładkiej konsystencji.

Wylewamy na ostudzony spód. Ustawiamy tortownice w większej i głębszej foremce. Napełniamy ja wodą do 2/3 wysokości formy w której będziemy piec sernik.

Wstawiamy do rozgrzanego do 150 stopni piekarnika i pieczemy 40 minut. Ważne by nie przepiec! Środek sernika po dotknięciu ma wydawać się lekko niedopieczony (będzie miękki, mi przypomina mocno ścięty budyń).
Upieczony sernik wyjmujemy z piekarnika i odstawiamy do wystygnięcia. Zupełnie ostudzony wstawiamy do lodówki na minimum 2 godzin, a najlepiej na całą noc. Po tej chwili w lodówce budyniowa konsystencja staje się kremowa i mazista - wspaniała.

Smacznego!


A i wiosna. Wiosna idzie. Jest śnieg, jest mróz, są zaspy i bójki na śnieżki. Ale wiosna jest tuż, tuż i czuć już ją w powietrzu - zapach ziemi, ćwierkanie ptaków i dzień dłuższy od najkrótszego w roku o 1 godzinę i 54 min !!!!

piątek, 1 lutego 2013

Rozgrzewające imbirowe ciasto z gruszkami

Ciasto idealne. Lekkie i bardzo wilgotne. Słodycz gruszki połączona z pikantnością imbiru. Idealny zamiennik wydawałoby się niezastąpionego brownie - cudownie wpisuje się w menu na chłodne zimowe wieczory. Najlepiej smakuje jeszcze ciepłe, podane np. z waniliowymi lodami. Polecam :)


Składniki:

175 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
200 g miękkiego masła
175 g drobnego cukru
1 łyżka świeżo startego imbiru
3 jajka
2-3 gruszki pokrojone w cienkie plasterki
1 łyżka brązowego cukru


Przygotowanie:

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Okrągłą formę (średnica 22 cm) wykładamy papierem do pieczenia.

Do miski przesiewamy mąkę, dodajemy proszek do pieczenia i sodę, 175 g masła w kawałkach, cukier, imbir i jajka. Za pomocą miksera wyrabiamy jednolite ciasto. Wykładamy całość do przygotowanej formy i wyrównujemy powierzchnię. Na wierzchu układamy plasterki gruszek, tak by nachodziły na siebie. Posypujemy cukrem i cienkimi kawałkami pozostałego masła. Pieczemy przez 35-40 minut.

wtorek, 29 stycznia 2013

Lángos na słodko :)

Po mroźnym spacerze na chwile przenosimy się na śniadanie do Chorwacji, ewentualnie na Węgry. Zaznaczam, że w Chorwacji smakowało nam bardziej, ale może dlatego, że generalnie Chorwacja jest dla nas bardziej niż inne wakacyjne (i nie tylko) miejsca.


Przysmak, który znalazł się u nas na śniadaniowym talerzu najlepiej jest znany na Węgrzech, gdzie jest uliczną przekąską, sprzedawaną w barkach i stoiskach. Powoli jednak rozprzestrzenia się na kolejne kraje (już podobno przysmak można kupić w Warszawie).
O czym mowa? Mowa o langos'u - drożdżowym placku z dodatkiem lub bez gotowanych ziemniaków, smażonym na głębokim tłuszczu. W Budapeszcie i turystycznych miastach Węgier podawany jest ze wszystkich czego dusza zapragnie - śmietana, żółty ser i keczup to standard, ale może być i z samym serem, z nutellą, z czosnkową pastą, z parówką lub serem białym w środku. Generalnie im tłuściej i nie zdrowiej, tym lepiej.
W domy ograniczamy dodatki, bo szkoda tego drożdżowego, ciepłego przysmaku. Obiadowo/kolacyjnie - jemy z pastą czosnkową i pietruszką, albo z samą kwaśną śmietaną. Śniadaniowo/deserowo z cukrem pudrem albo sosem czekoladowym. Tak i tak jest pysznie :)


Moja wersja jest bez ziemniaka, bo tak szybciej i bardziej od ręki. Bo jest gotowe na kolacje, śniadanie, obiad i by oczarować niezapowiedzianych gości. Ciasto robi się szybko, wyrasta pięknie, jest mocno drożdżowe, rzadkie (nawet bardzo), ale przy pomocy "naoliwionych" dłoni daje się uformować to co trzeba - płaski placek z dziurką ;). Gdy robię je rano, zużywam część a pozostałą przetrzymuje przykrytą folią w lodówce, wyjmuję wieczorem i robię szybką "niezbyt lekką" kolację, robiąc wieczorem lub popołudniu zostaje mi trochę na śniadanie. Jedne o czym trzeba pamiętać, to by dać się ogrzać ciastu przez chwilę poza lodówką. Jeśli nie chce nam się jeść już langos'y to robię z tego ciasta pizzę - wychodzi puszysta, lekka, z twardym, nieprzemakającym spodem. Może trochę jak focaccia.

Lángos
Źródło - gdzieś z sieci  

Składniki:
500 g mąki
1/2 łyżeczki soli
42 g świeżych drożdży
400 ml letniego mleka
1/2 łyżeczki cukru
łyżka miękkiego lub rozpuszczonego masła (mój dodatek)
tłuszcz do smażenia.

Jako dodatki:
wytrawnie: śmietana, ser żółty, czosnek lub toum i do tego posiekana pietruszka.
słodko: nutella, sos karmelowy lub czekoladowy albo prosto cukier puder z wanilią, cynamonem albo sam :)

Przygotowanie:
W misce mieszamy mąkę z solą. W mniejszym naczyniu rozkruszone drożdże zalewamy letnim mlekiem z dodatkeim 1/2 łyżeczki cukru. Dajemy im 5/10 miut w ciepłym miejscu aż podrosną.
Mieszamy mąkę z drożdżami i pozostałym mlekiem. Zagniatamy krótko luźne, lepkie ciasto, pod koniec dodajemy łyżke miękkiego lub rozpuszczonego masła. W tej lekkiej ale brudnej pracy można sobie pomóc mikserem z mieszadłem hakiem.

Gotowe ciasto (luźne i lepkie!) zostawiamy przykryte lnianą ściereczką na 30 minut aby podrosło. Podrośnie szybko i wyraźnie (nie groźne są mu chłodne dni i przeciągi ;)).

Wyrośnięte ciasto wyjmujemy na blat (najlepiej lekko posmarowany oliwą) i naoliwionymi rękoma krótko zagniatamy ciasto. Odrywamy kawałek ciasta i rozciągamy w 0,5 m placek, wymagany jest tu spokój i cierpliwość bo ciasto rozciąga się i kurczy, chwila pracy przy rozciąganiu i placek gotowy. Teraz możemy postępować dowolnie - możemy pokroić placek w większe (jak mały talerzyk) kwadraty czy trójkąty, albo za pomocą szklanki wyciąć małe placuszki (tak zrobiłam tym razem). Wycięte, pocięte placki zostawiamy na kilka minut aby podrosły.
W tym czasie na małym ogniu podgrzewamy w płaskim garnku/głębokiej patelni tłuszcz. Dobrze aby było go około 3 cm.
Gdy placuszki podrosną, spłaszczamy je jeszcze dłonią i przenosimy do gorącego oleju. Smażymy na złoty kolor (ja pomagam szpatułką wypłynąć im na początku, a potem delikatnie polewam je z góry - puszą się wtedy wspaniale), a następnie przewracamy i smażymy jeszcze chwilę. Ważne, możemy smażyć po kilka jednocześnie, wszystko jednak zależy od wielkości naszego naczynia do smażenia - langos'e muszą mieć ciut miejsca, temperatura nie może się zbytnio obniżyć a i nam przyda się miejsce do manewrowania przy przewracaniu.

Usmażone placku przekładamy na talerz wyłożony papierowymi ręcznikami. Podajemy gorące razem z dodatkami i serwetkami do wytarcia rąk :)

Smacznego!


środa, 16 stycznia 2013

Lemon curd, czyli słodko-kwaśne powroty.



Na fb napisałam, ze powoli wracam do gotowania. Temat dzisiejszego posta, może i powstaje w rondelku na ogniu...ale żeby nazywać tą czynność gotowaniem?  Lemon curd się robi, nie gotuje, nie przygotowuje, się robi. Co prawda, przy naszej pomocy i troskliwej uwadze, ale w większości robi się sam.
Tak więc, czy to gotowanie czy też nie, chcę przerwać tą zaklętą serię niepublikowanie. Przepisem słodko-kwaśnym, delikatnym i wyrazistym zarazem, uniwersalnym i pysznym.



Pierwszy lemon curd powstał trochę przez przypadek. Latem zapatrzyłam się w cudownej urody curd rabarbarowy. Na zdjęciach miał niesamowicie różowy kolor i błysk. Aby przetrenować technikę na początek postanowiłam przygotować curd cytrynowy. Wybrałam przepis Liski, zrobiłam, wyszło świetnie. Wzmocniona wzięłam się za curd rabarbarowy.  Coś jednak poszło nie tak, albo przepis był zły, albo rabarbar nie taki, albo moje umiejętności do niczego. Jedno jest pewne połączenie różowego płynu z rabarbaru i żółtego z masła i żółtek, dało mało apetyczny kolor a i smak daleki był od "pysznego". Szkoda mi było rabarbaru na kolejne eksperymenty, lemon curd jednak ze mną został.

Robi się szybko, więc jeżeli możesz pójść po niego do sklepu, równie dobrze możesz kupić cytryny, cukier, masło i jajka i zrobić w domu.




Lemon curd - krem cytrynowy
Źródło: White Plate

Składniki
3/4 szklanki soku wyciśniętego z cytryn (ok. 4 sztuk)
1/2 - 3/4 szklanki cukru (użyłam cukru pudru, proponuję dodawać go do smaku)
3 jajka (pominęłam dodatkowe żółtko), rozbełtane trzepaczką
5 łyżek masła, pokrojonego na małe kawałeczki

Przygotowanie

Wszystkie składniki umieścić w garnku z grubym dnem i mieszając, poczekać aż masa zacznie bulgotać. Trzymać na małym ogniu ok 5 minut cały czas mieszając (chcemy uniknąć jajecznicy).
Następnie zdjąć z ognia i przetrzeć przez sito (wlewam masę i przecieram łyżką).
Z podanej proporcji składników wyjdzie jeden nieduży słoik kremu.
Odstawić do całkowitego wystudzenia - krem powinien wówczas zgęstnieć.
Gotowy lemon curd przechowujemy w lodówce.

Smacznego!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...